ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Mars Volta, The ─ De-Loused In The Comatorium w serwisie ArtRock.pl

Mars Volta, The — De-Loused In The Comatorium

 
wydawnictwo: GSL/Universal 2000
 
1. Son Et Lumiere (1:35)
2. Inertiatic ESP (4:24)
3. Roulette Dares (The Haunt Of) (7:31)
4. Tira Me A Las Arańas (1:29)
5. Drunkship Of Lanterns (6:20)
6. Eriatarka (7:06)
7. Cicatriz ESP (12:29)
8. This Apparatus Must Be Unearthed (4:58)
9. Televators (6:19)
10. Take The Veil Cerpin Taxt (8:42)
 
Całkowity czas: 60:53
skład:
Cedric Bixler-Zavala - v; Omar Rodriguez-Lopez - g; Michael "Flea" Balzary - b; Isaiah "Ikey" Owens - k; Jon Theodore - dr; Jeremy Michael Ward - k,samp,el;
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,6
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,2
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,18
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,25
Arcydzieło.
,110

Łącznie 166, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
22.06.2008
(Gość)

Mars Volta, The — De-Loused In The Comatorium

Płyta „De-loused in the comatorium” przepełniona jest południowym słońcem i ogrzewa ponurą atmosferę naszego kraju i choć swoim nastrojem przypomina raczej pogrzeb, to jednak jest to latynoamerykański pogrzeb. Mieszają się w niej rozmaite style: jazz, rock progresywny, rock latynoski, rock awangardowy, funk – słowem: co, kto chce. W rezultacie nie podlega żadnym klasyfikacjom, zarówno w kwestii muzyki jak i tekstów.

Kiedyś oglądałam wywiad z Cedricem Zavalą i ktoś spytał go, jak to możliwe, że pisząc w języku obcym, ma tak bogaty zasób słownictwa. Zwróciło to moją uwagę, bo co też ów prowadzący mógł mieć na myśli? Zrozumiałam, to dopiero wówczas, gdy faktycznie sięgnęłam do tekstów. Jako osoba dość rzetelna w ocenie muzyki, uważam, że tekst jest integralną jej częścią i jeśli twórcy decydują się na to, by jednak śpiewać jakieś słowa, to wypadałoby żeby reprezentowały ten sam poziom, co muzyka. Niestety w progresji bardzo często bogactwo instrumentalne nie jest opatrzone dostatecznie ambitną literaturą. Dla mnie to swego rodzaju dysonans. Jednak twórczość Cedrica doskonale odzwierciedla proponowany materiał muzyczny. Jest niezrozumiała, chora i paradoksalnie stanowi to jej ogromny walor. To oczywiście duże uproszczenie, ale może irytować, że czytając zawartość literacką „De-loused in the comatorium” nagle się okaże, iż pomimo długoletniej i mozolnej nauki języka angielskiego, wcale go nie znacie. To odpycha. Kiedy jednak już odłożycie słowniki, czeka was kolejne rozczarowanie, bo na pierwszy rzut oka, nawet w polskiej wersji, jest to bełkot. I faktycznie na tym etapie można zakończyć „badania” nad treścią płyty. Ale to nie rozwiązanie dla wnikliwych. W Wikipedii przeczytamy: „to godzinna opowieść o Cerpinie Taxcie, człowieku, który usiłuje się zabić przedawkowując morfinę. Te próby prowadzą do tygodniowej śpiączki, podczas której doświadcza on wizji ludzkości i swojej własnej psychiki. Budząc się, jest niezadowolony z rzeczywistego świata i ucieka w swoją śmierć”. Ah, gdyby to było takie proste… Faktycznie, jest to swego rodzaju epitafium o samobójcy i na tym kończy się konkret. Reszta to surrealistyczna, turpistyczna wizja mieszania się szpitalnej rzeczywistości z podświadomością, obrazem śmierci i rozpadu człowieka, zarówno fizycznego jak i psychicznego. Metaforyka i porównania szokują makabrą, biologią i jaskrawym kontrastem. Całość naszpikowana jest iberoamerykańską symboliką, groteską, jednocześnie niosąc ze sobą potężny przekaz emocjonalny i fantastyczne obrazy. Pełne szaleństwo! W rezultacie Cedric balansuje na granicy geniuszu i narkotycznego bełkotu. Ciężko to wszystko ogarnąć, a jednak posiada ogromną wartość artystyczną w przeciwieństwie np. do rozwinięcia bardzo podobnego konceptu – „igrania ze śmiercią” w „Human equation” Ayreonu. Czyli jednak można….

Znawca muzyki rozrywkowej, usłyszawszy tę płytę, z pewnością stwierdziłby: „ja to skądś znam”. Tylko skąd? Otóż panowie z Mars Volty misternie plotą pajęczynę nawiązań muzycznych, co tworzy swego rodzaju dialog ze słuchaczem. Przede wszystkim ciężko jest oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z jakimś hippisowskim bandem rodem z lat siedemdziesiątych. Zostały wykorzystane wszelkie możliwe środki, aby osiągnąć efekt stylizacji na tamtą muzykę. Ten charakterystyczny klimat budują przede wszystkim klawisze – typowy Hammond. To z pewnością najbardziej konkretne nawiązanie, reszta kryje się w szczegółach. Warto zwrócić uwagę na brzmienie gitary. Dla mnie Omar Rodriguez to współczesny Hendrix i fanatycy tego drugiego z pewnością mi zarzucą, że nikogo się nie da porównać do tego legendarnego wirtuoza. Ale jest jakiś wspólny pierwiastek pomiędzy nimi, który bardzo ciężko zidentyfikować… W tej grze jest też coś z egzotycznych elementow w The Doors, czy Deep Purple. Cedric Zavala z kolei posiada bardzo wysoki głos, który na kolejnych płytach będzie wielokrotnie przetwarzać komputerowo by stworzyć karykaturę, uwydatniając właśnie tę cechę. Ale na „De-loused in the commatorium” nie szaleje – jest całkiem naturalny i również w całkowicie naturalny i niewymuszony sposób korzysta z typowych ozdobników wokalnych i stylistyki lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jakby czas się wtedy właśnie zatrzymał. Punktując te wszystkie elementy, warto podkreślić bas. Nauczyciel muzyki, prowadzący w mojej szkole sekcję zespołów zawsze powtarzał: „jak chcecie się nauczyć grac na basie, to ćwiczcie na numerach tych starych zespołów: Led Zeppelin, Black Sabbath, itd., bo tam wyraźnie słychać bas.” I coś w tym jest! Na „De- loused in the commatorium” bas jest niezwykle melodyczny i nie zlewa się z innymi instrumentami. A co ciekawe, są momenty, że w grze Flea jednak słychać Red Hot Chilli Peppers (zwłaszcza w utworze Take The Vail Cerpin Taxt), co nadaje brzmieniu odrobinę funkowego charakteru. Jednak poważnym błędem byłoby uznać Mars Voltę za zespół skupiający się wyłącznie na stylizacji lat ’70. Wokal, bas i gitara tylko budzą skojarzenie z tamtym okresem, co nadaje całości szczególny koloryt. To nie wtórne, bezsensowne naśladownictwo, lecz poszukiwanie nowego brzmienia, składając hołd klasyce i traktując ją jako bazę wyjściową. Konwencję przełamuje perkusja, a raczej nawiązuję ona do innych korzeni Mars Volty, czyli muzyki latynoskiej. Efekt połączenia gorących rytmów i starego, wysłużonego brzmienia jest wyjątkowo oryginalny i trafny. Tak jakby muzycy, za pomocą egzotyki i temperamentu swojej kultury odmłodzili zakurzone winyle naszych rodziców. Na tej płycie odnajdziemy, więc elementy salsy czy bossa novy (wyraźne w utworze np. Televators). Jednak to nie zabawy stylistyczne stanową esencję osobliwości Mars Volty. Źródłem ich wyjątkowego charakteru jest bogactwo kompozycyjne. Są nieprzewidywalni i zaskakujący. Połączenie tej cechy z wirtuozerią, instrumentalnym perfekcjonizmem pozwala nam nazywać ten zespół progresywnym. Jednak od klasycznej progresji bardzo się różni. Przede wszystkim nie ma tu ani odrobiny kiczu. W zamian za to otrzymujemy niejako uporządkowany chaos: balansowanie na granicy dysonansu i hałasu, drażniąco niewykończone dźwięki. Nie są to błędy, ale świadomy wybór takiej właśnie estetyki. Bardzo ważnym elementem na tej płycie jest również elektronika, bez której muzyka nie byłaby tak odrealniona i kosmiczna. Autorzy krążka naprawdę nie szczędzili w korzystaniu z syntezatorów i komputerowej manipulacji dźwiękiem, co o dziwo, nie gryzie się z klasycznym brzmieniem.

Podsumowując, „De loused in the commatorium” to 60:59 minut potężnych, przytłaczających emocji i równie przytłaczającego bogactwa muzycznego. To wybuchowa mieszanka wszystkiego, co w muzyce najlepsze. Wyznaczenia najciekawszych utworów skończyłaby się fiaskiem, ponieważ album stanowi muzyczną całość, równą, precyzyjnie wyważoną i nie należy jej słuchać wyrywkowo, w oderwaniu od kontekstu. Myślę, że album ten zasługuje na miano arcydzieła, czego najlepszym dowodem jest fakt, że nawet najbardziej precyzyjna próba opisu jego zawartości, jest jej okaleczeniem i pozbawieniem nieuchwytnego charakteru. Gorąco polecam.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.