Labyrinth to włoski zespół wykonujący muzykę z gatunku Progressive Power Metal. Czy ktoś może zliczyć ile takich bandów powstało w słonecznej Italii w ostatnich 20 latach? Bohaterowie dzisiejszej recenzji to jednak nie żółtodzioby, bo wydają właśnie 7 album – i to drugą część ich najsłynniejszego „dzieła” z 1998 roku, porównywaną do wielkich melodyjnych dokonań Rhapsody, Kamelot, czy Stratovarius. Od tamtego czasu było o Włochach cichutko… i słusznie, bo nie nagrali nic wartego uwagi – ot 4 albumy, na temat większości z nich trudno doszukać się pozytywnych opinii. Panowie uznali więc, że czas najwyższy odświeżyć trupa i stworzyć sequel – ot, pewnie dużo naiwniaków się nabierze, że wrócili w wielkim stylu. Część pomyśli nawet, że od wspomnianego 1998 milczeli, aby w końcu przemówić i kontynuować świetną robotę z tamtego okresu.
Niestety, nie do końca ten misterny plan wypalił – początek płyty akurat jest bardzo obiecujący, bo mniej jest melodyjnego pitolenia o niczym, zamiast tego słychać ciekawe i przyjemne motywy. Im dalej jednak w las, tym więcej drzew, a mniej udanych pomysłów. Powietrze uchodzi z muzyków jak z maratończyka, w skutek czego dużo utworów wpisuje się w szarą strefę europejskiej power-metalowej przeciętności. Słychać, że nie mamy tu do czynienia z debiutantami, bo pod względem technicznym czy brzmieniowym wiele zarzucić nie można. Kompozycyjnie, większość co prezentują Włosi już było, i to lepiej. Materiału starczyło tym razem na dobrą EP (5-6 utworów). Reszta, czyli prawie połowa płyty, osobiście mnie nie przekonuje. Tym niemniej, sympatycy takiej muzyki, w poszukiwaniu (coraz trudniej dostępnych) melodyjnych dźwięków na dość przyzwoitym poziomie, powinni się skusić na ten album, choćby dla tych 30-kilku minut. Prawie godzinny całokształt jest raczej ciężkostrawny.