ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Zorn, John ─ Naked City w serwisie ArtRock.pl

Zorn, John — Naked City

 
wydawnictwo: Nonesuch Records 1989
 
1. Batman [2:05]
2. The Sicilian Clan (Ennio Morricone) [3:33]
3. You Will Be Shot [1:32]
4. Latin Quarter [4:12]
5. A Shot in the Dark (Henry Mancini) [3:14]
6. Reanimator [1:43]
7. Snagglepuss [2:20]
8. I Want to Live (Johnny Mandel) [2:12]
9. Lonely Woman (Ornette Coleman) [2:46]
10. Igneous Ejaculation [0:24]
11. Blood Duster [0:17]
12. Hammerhead [0:11]
13. Demon Sanctuary [0:42]
14. Obeah Man [0:20]
15. Ujaku [0:31]
16. Fuck the Facts [0:14]
17. Speedball [0:44]
18. Chinatown (Jerry Goldsmith) [4:28]
19. Punk China Doll [3:06]
20. N.Y. Flat Top Box [0:46]
21. Saigon Pickup [4:51]
22. The James Bond Theme (John Barry) [3:06]
23. Den of Sins [1:14]
24. Contempt (Georges Delerue) [2:54]
25. Graveyard Shift [3:32]
26. Inside Straight [4:17]
 
Całkowity czas: 55:14
skład:
John Zorn – saksofon altowy
Bill Frisell – gitara
Wayne Horvitz – klawisze
Fred Frith – gitara basowa
Joey Baron – perkusja

gość specjalny: Yamatsuka Eye - śpiew
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,7

Łącznie 12, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
02.09.2011
(Recenzent)

Zorn, John — Naked City

My musical world is like a little prism. You look through it and it goes off in a million different directions. Since every genre is the same, all musicians should be equally respected. It doesn’t matter if it’s jazz, blues, or classical. They’re all the same.

Mój świat muzyczny jest jak niewielki pryzmat. Patrzysz przezeń, a on rozprasza się ku milionom różnorodnych kierunków. Ponieważ każdy gatunek muzyki jest tym samym, wszyscy muzycy zasługują na jednakowy szacunek. I nie jest istotne, czy jest to jazz, blues albo muzyka klasyczna. Wszakże wszystkie one są tym samym.


                                                                                            John Zorn

 

Miles Davis wspominał, że kiedy „do Nowego Jorku przybył nowy saksofonista altowy Ornette Coleman”, „całkowicie zmienił jazz. Po prostu przyjechał i rozpieprzył wszystkich”(1). Dodawał też, że „u Ornette’a Colemana dobre było to, że jego pomysły muzyczne i melodie nie zależały od stylu, a człowiek tak niezależny może spontanicznie tworzyć”(2). Kto wie, czy podobnych opinii nie wyraziłby Davis pod adresem Johna Zorna, wielkiego adoratora Colemanowej twórczości, kompozytora szalenie interesującego, oryginalnego i płodnego, maestra wzbudzającego tyleż zachwytów, co i kontrowersji, jak na najprawdziwszego muzycznego geniusza przystało.

Urodzony drugiego września 1953 roku w New York City Zorn międzynarodową sławę zdobył dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, choć jako artysta-muzyk z prawdziwego zdarzenia furorę w rodzinnym mieście robił już od ponad dekady. Był i pozostaje jedną z czołowych postaci tamtejszej downtown music, bardzo wpływowej i obrosłej w liczne legendy eksperymentalnej sceny muzycznej, do której powstania na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych między innymi przyczyniła się późniejsza towarzyszka życia Johna Lennona, Yoko Ono, luźno związana z międzynarodowym ruchem artystycznym Fluxus. W dużej mierze samouk, grał Zorn na rozmaitych instrumentach, gitarze elektrycznej i basowej, fortepianie oraz flecie, dopóki studiując kompozycję w Webster College w Saint Louis nie usłyszał albumu For Alto, na którym wymiatał w pojedynkę na saksofonie altowym Anthony Braxton, muzyk znany także z późniejszej współpracy z Chickiem Coreą, Dave’em Hollandem i Barry’m Altschulem w awangardowym ansamblu Circle. Rozkochany dosłownie od pierwszego odsłuchu w brzmieniu i możliwościach tej odmiany saksu, chwycił zań nastoletni Zorn, wyrastając w ciągu lat na wirtuoza instrumentu. Po porzuceniu studiów w St. Louis, wrócił do Nowego Jorku, zamieszkał na Manhattanie, zaczął sporo eksperymentować, tworzyć i dawać koncerty, także we własnym lokum. Był też założycielem grupy performerskiej o cudacznej, choć wiele mówiącej nazwie, Theatre of Musical Optics.

Nowy Jork to Nowy Jork – mekka artystów, stolica światowego jazzu, miasto, które nigdy nie śpi, amerykański odpowiednik europejskiego Paryża. Żyjąc w takim miejscu, pośród wielu wybitnych artystów wszelkiej maści, nie mógł nie rozwijać się błyskawicznie utalentowany Zorn jako muzyk, podobnie jak tylu wielkich przed nim, Duke Ellington, Dizzy Gillespie, Charlie Parker, Charles Mingus, Miles Davis, John Coltrane i Ornette Coleman, by wymienić dla potwierdzenia jedynie garstkę samych jazzmanów. Toteż jako wszechstronny, obdarzony niemalże nie znającą horyzontów wyobraźnią kompozytor, wykonawca, producent i performer szybko stał się jedną z najbardziej wpływowych i twórczych postaci awangardy, najpierw Nowego Jorku, a później – świata.

Szerszy rozgłos zdobył w 1985 roku, wydając album The Big Gundown: John Zorn Plays the Music of Ennio Morricone, na którym, przy współudziale wielu uzdolnionych muzyków, z polotem i pomysłowością przedstawił własne interpretacje wybranych utworów wielkiego kompozytora muzyki filmowej. I samemu Morricone przypadły one do gustu. W kolejnych latach oddał hołd innym podziwianym przez siebie twórcom: na nowatorsko skomponowanym, złożonym z kilku tak zwanych file-card pieces nagraniu Spillane (1987) autorowi powieści kryminalnych Mickey’owi Spillane’owi, twórcy postaci brutalnego detektywa Hammera, zaś na Spy vs. Spy (1989) Antoniowi Prohíasowi, pomysłodawcy słynnych komiksowych szpiegów, Białego i Czarnego, a przede wszystkim Ornette’owi Colemanowi, którego kompozycje przedstawił na płycie w zbrutalizowanej, jazzowo-grindcore’owej formie. W tamtym czasie Zorn z chęcią łączył jazz z popularnym grindcore’em, zakładając takie wpływowe, a mające krótki żywot grupy, jak Naked City czy Painkiller.

Naked City założył w 1988 roku, zapraszając do współpracy wspaniałych muzyków, gitarzystę Billa Frisella, klawiszowca Wayne’a Horvitza, basistę Freda Fritha i perkusistę Joey’a Barona, z których każdy do perfekcji miał opanowaną grę na poddanym sobie instrumencie, każdy był też związany z nowojorską śródmiejską sceną jazzową. Miano dla grupy zapożyczył od wydanego w 1945 roku tytułu autorskiego albumu fotograficznego Arthura Felliga, nowojorskiego fotografa i reportażysty pierwszej wody. Fellig, lepiej znany pod pseudonimem „Weegee”, utrwalał na zdjęciach głównie mroczną stronę miasta, życie slumsów oraz miejsca zbrodni, na które docierał nawet przed policją, stąd niektórzy podejrzewali go o posiadanie nadnaturalnych zdolności. Przyczyna była jednak inna – Weegee po prostu prowadził nasłuch policyjnych kanałów radiowych.

Pierwszy album projektu, Naked City, ukazał się pod nazwiskiem Zorna, kolejne firmowane były już nazwą kapeli. Wydano go w kilku formatach, zatem na płycie długogrającej, na kompakt-dysku i na kasecie magnetofonowej, w Stanach Zjednoczonych pod szyldem Nonesuch, w Europie – Elektra Nonesuch, w 1989 roku(3). Jego okładkę, pierwszą, lecz nie ostatnią, która ściągnęła na zespół, a zwłaszcza na Zorna falę oburzenia i krytyki, ozdobiło jedno ze zdjęć zrobionych przez Felliga, prawda, że sugestywne i dosadne, jednakowoż wykonane z artyzmem oraz znawstwem: ukazuje ono zwłoki zastrzelonego przed wejściem do odrapanej kamienicy gangstera; jego twarz tkwi w krwawym rozbryzgu, którym pokryta jest też twarz trupa, zdeformowana od upadku, ze złamanym nosem i wystającym z ust cygarem; obok ciała leży rewolwer. Na tylnej okładce i w dołączonej do CD książeczce znaleźć można epatujące okrucieństwem i przemocą, przemawiające do wyobraźni mangi Maruo Suehiry, z których jedna, prezentująca dziewczynkę z wypełzającym z jej nosa, ust i oka wężem, pod naciskiem cenzury często zdobi płytę jako front cover. Nienajlepszy to pomysł, gdyż zdjęcie martwego gangstera skuteczniej informuje potencjalnego nabywcę o zawartości krążka, niejako odstraszając, a przynajmniej przestrzegając go przed wstępem do szczerzącego kły dźwiękiem Naked City, Obnażonego Miasta.

A w nim na początek stykamy się z przelatującym w zawrotnym tempie Batmanem. Tytuł tej otwierającej płytę kompozycji od razu daje do zrozumienia, że Naked City to nie metropolia jak wiele innych, lecz miasto co najmniej równie mocno zdeprawowane, jak komiksowe Gotham City czy Sin City, albo jedno i drugie razem wzięte. Krótki, żywy wstęp na gitarze, przypominający najlepsze czasy rockabilly, następnie potężny dysonans, dziki jazgot zalatującego free jazzem saksofonu i Batman rusza w pościg za przestępcami przy akompaniamencie gangstersko brzmiącej melodyjki. Właściwy rytm jego poczynaniom zapewnia wyrazista linia basowa do spółki z dobitnie wybijaną perkusją, dzięki czemu nie traci tropu ściganych i wkrótce dorywa bandziorów, w straszliwie zwariowanym zgiełku spuszczając im manto nie do pozazdroszczenia. Nie ma już co zbierać, więc pełen energii, uradowany pierwszym tej nocy mordobiciem człowiek Nietoperzem zwany frunie przed siebie, a uskrzydla go wicher porywającej, do tematu głównego powracającej muzyki.

Noc jest jeszcze młoda, wiadomo więc, że Batman będzie mieć pełne ręce roboty. Tym bardziej, że w swojej spelunie obraduje The Sicilian Clan. Schadzkę pierwotnie nagrał i zaaranżował Ennio Morricone, teraz jednak rozdającym karty capo di tutti capi jest niejaki John Zorn, pierwszy cizio nowojorskiego podziemia muzycznego. Trzeba podkreślić, że wcale nie gorzej od starego Dona rozpisał podział na role, sam dobywając z saksu wręcz nie przystający do miejsca i czasu spotkania przepiękny głos, którym z miejsca usadził pozostałych członków bandu na należnych im stołkach, pokazując, kto tu rządzi(4).

W czasie spotkania zapadły ważkie decyzje, toteż pewien nieszczęśnik słyszy ścinającą krew w żyłach przestrogę You Will Be Shot. A żartów nie ma, bo iście grindcore’owa, przedzielona zaskakującymi, saloonowymi wtrętami aura jest jak zapowiedź niechybnej śmierci, w której poklepywanie po ramieniu przy szklaneczce whisky tylko utwierdza słuchacza w przekonaniu, że jeszcze tego wieczora będzie hardcore na ulicy.

No, będzie, co będzie, póki co warto poczuć odprężającą atmosferę Latin Quarter. W powietrzu unosi się klimat minionej epoki bebopu i rock and rolla, ale nie tylko. Jest niezobowiązująco i dowcipnie, wszyscy bawią się wybornie, piano i saksofon odlotowo igrają ze sobą lub jedno goni drugie, a wtóruje im pozostałe instrumentarium. I w przesiąkniętym korupcją i zbrodnią Naked City bywa - jak nigdzie indziej - pięknie.

Dobra, koniec żartów, na wykonanie czeka przecież wcześniej zlecona mokra robota. Wściekły niczym głodna osa wyłazi zza węgła, zataczając się od trunku, żądny krwi zakapior. Zaczyna szukać ofiary, by oddać A Shot in the Dark. Przy okazji po łbie wciąż pałęta mu się taki jeden motyw muzyczny z niedawno obejrzanej w kinie Różowej Pantery, do której ścieżkę dźwiękową ułożył przecież jakiś tam Henry Mancini. Zabójca mocno jest jednak wstawiony, więc motyw brzmi jakoś dziwnie, jest przeinaczony, szatańsko pokręcony, tedy chwilami zdaje się, że to nie on. Chociaż… to jednak on. I tak powłócząc w pijackim widzie nogami, w końcu dociera, gdzie trzeba i strzela.

Może uda się jeszcze pobudzić do życia ranionego strzałem gangstera, na miejsce zbrodni przybywa bowiem Reanimator. Serce poczyna bić z powrotem, o czym powiadamia cichy dźwięk keyboardu, wybudzający z uśpienia pozostałe instrumenty, które pospołu porażająco zaczynają wydzierać się wniebogłosy, chcąc ożywić broczącego krwią faceta. Chyba udaje się, słychać bowiem nie pojawiające się dotąd na płycie głosy, zniekształcone i trochę nierealne, ale czegóż wymagać od cudem zmartwychwstałego po niespełna dwuminutowej akcji resuscytacyjnej człowieka.

Nie ma co zdradzać całej opowieści, w sumie złożonej aż z 26 muzycznie fabularyzowanych obrazów, w większości napisanych przez Zorna, w części będących arcyciekawymi coverami, perełkami zapożyczonymi z muzyki filmowej. Zatem poza wspomnianymi już aranżacjami dzieł stworzonych przez Morricone i Manciniego, na płycie pojawiają się także niezwykle frapująco przepracowane i zaprezentowane kawałki autorstwa takich twórców, jak znanego także ze współpracy z Countem Basie’m, Frankiem Sinatrą i Barbrą Streisand Johnny’ego Mandela (I Want to Live), dalej Jerry’ego Goldsmitha (Chinatown), Johna Barry’ego (The James Bond Theme) i Georgesa Delerue (Contempt). Nie zabrakło i ukłonu w stronę Ornette’a Colemana (Lonely Woman), podobnie jak Zorn wirtuoza saksofonu altowego. W kilku krótszych numerach wystąpił Japończyk Yamatsuka Eye, którego tnący ucho i rozcinający duszę niczym samurajska katana głos idealnie oddaje pełną agresywnej ekspresyjności, piekielnie mroczną aurę spowijającą debiut Naked City.

Płyta jest niesamowicie intensywna, więc po jej uważnym wysłuchaniu odbiorcy wydaje się, że trwała znacznie dłużej niźli zaledwie 55 minut. Są bowiem utwory kilkunasto- lub kilkudziesięciosekundowe, w których muzycy uprawiają przechodzący wszelkie wyobrażenia fechtunek muzyczny, do woli szermując przeróżnymi gatunkami i technikami. Zawarte w nich bogactwo tematów i motywów wystarczyłoby pewnie i na niejedną płytę, gdyby tylko ktoś zechciał bardziej je rozwinąć. Zdarzają się momenty, w których poszczególni instrumentaliści symultanicznie wygrywają zupełnie co innego, a pomimo to wszystko uzupełnia się wyśmienicie, jak choćby w Lonely Woman, w którym Zorn wyśpiewuje na saksofonie partie napisane w oryginale przez Colemana, a w tym samym czasie na przykład basista gra Pretty Woman.

Reasumując, Naked City to wyzwanie intelektualne, które przyprawia o zawrót głowy, do żywego pobudza bieg krwi. To niezmiernie inteligentnie i przewrotnie skonstruowany, opowiedziany fascynująco nieprzewidywalną muzyką film, do którego wyświetlenia i należytego zrozumienia potrzeba wyobraźni. Eklektyczny, osadzony w tradycji kina noir, jest posępną, choć i ogromnie dowcipnie odegraną groteskową historią, zobrazowaną dźwiękiem czarną legendą wielkiego miasta, w konkretnym przypadku – nowojorskiego molocha, który, jak zdaje się przekonywać Zorn, kryje więcej cieni, aniżeli blasków.

Mieszając gatunki muzyczne, sięgając do stosowanych w filmie i animacji sztuczek, puszczając wodze fantazji i dając swobodę inwencji, kierując się wolnością kompozytorską i kompozycyjną, z jednej strony przekraczając granice, z drugiej utrzymując spójność dzieła i koherencję przekazu, stworzył Zorn postmodernistyczne arcydzieło, w swojej muzycznej karierze chyba pierwsze, z pewnością jednak nie ostatnie.

Tekst dedykuję mojej siostrze, Karolinie, którą wrażliwe ucho i nieuczesane myśli skłoniły do eksploracji nieprzebranych światów muzycznych, w tym i tych tworzonych przez Johna Zorna. Wytyczoną przez nią ścieżką i ja dotarłem pewnego jesiennego popołudnia ku Naked City, do którego co pewien czas, już od blisko piętnastu lat, z niezmiennie świeżą fascynacją, choć i osobliwym lękiem powracam.

 

(1) Miles Davis, Quincy Troupe, Miles. Autobiografia, Warszawa 2006, s. 256.
(2) Ibidem, s. 285.
(3) Jako wydawnictwo CD album pojawił się w Europie w 1990 roku.
(4) Na wydanym w 2000 roku wznowieniu The Big Gundown zamieszczono kilka dodatkowych kompozycji, w tym i The Sicilian Clan. Wersja jest zdecydowanie różna od tej z Naked City, lecz nie mniej udana.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.