ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Joplin, Janis ─ I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama! w serwisie ArtRock.pl

Joplin, Janis — I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!

 
wydawnictwo: Columbia 1969
 
1. Try (Just a Little Bit Harder) [3:57]
2. Maybe [3:41]
3. One Good Man [4:12]
4. As Good as You've Been to This World [5:27]
5. To Love Somebody [5:14]
6. Kozmic Blues [4:24]
7. Little Girl Blue [3:51]
8. Work Me, Lord [6:45]
 
Całkowity czas: 37:31
skład:
Janis Joplin - śpiew
Sam Andrew - gitara, wokal wspierający
Brad Campbell - gitara basowa
Richard Kermode - klawisze
Gabriel Mekler - klawisze
Maury Baker – perkusja
Lonnie Castille – perkusja
Terry Clements – saksofon tenorowy
Cornelius “Snooky” Flowers – saksofon barytonowy, wokal wspierający
Luis Gasca – trąbka
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,2
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,2
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,8
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,6
Arcydzieło.
,149

Łącznie 167, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
19.01.2015
(Recenzent)

Joplin, Janis — I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!

One, czyli dwanaście kobiecych głosów na dwanaście miesięcy roku

(albo tuzin laurek urodzinowych dla wspaniałych piosenkarek)

rok I, odsłona I

 

Dlaczego Janis Joplin? Cóż, od którejś damy należy zacząć, skoro już samemu nałożyło się na z każdą następną dekadą coraz bardziej chylące się ku wiecznemu upadkowi barki obowiązek wystukiwania raz w miesiącu urodzinowych tekstów, dedykowanych szczególnie cenionym przez się wokalistkom. A że akurat Janis Joplin powita została w miesiącu styczniu, to którąż inną wokalnie wybijającą się niewiastę można byłoby wybrać, by poszła na czołowy ogień zaraz w pierwszej odsłonie nowego cyklu? Owszem, przyznaję, i wiele innych wyróżniających się wokalistek przyszło na świat tego miesiąca. Dla przykładu Sandy Denny, z jednej strony podobnie jak Joplin ofiara nałogów, która, i tu niepostrzeżenie można przemknąć na stronę drugą, w przeciwieństwie do Janis znacznie więcej zdążyła pozostawić po sobie nagrań oficjalnych, zarówno tych solowych, jak i tych wcześniej zealizowanych z Fairport Convention czy Fotheringay, bądź okazyjnie z innymi wykonawcami, jak choćby z Robertem Plantem, z którym zaśpiewała w duecie w inspirowanym Władcą Pierścieni Tolkiena The Battle of Evermore z zeppelinowskiej „Czwórki”. No tak, ale Janis to Janis, Perełka, śpiewaczka od Denny bardziej charakterystyczna i dla mnie jednak ważniejsza, nie bez wpływu upodobań moich rodziców bodaj pierwsza piosenkarka, którą jeszcze jako małe chłopię naprawdę polubiłem (chociaż raczej druga, najpierw chyba była, o ile mnie pamięć nie zawodzi, Tina Turner, z którą zresztą ceniąca ją Joplin zaśpiewała w listopadzie ’69, gdy Tina i Ike Turnerowie otwierali koncert The Rolling Stones w Madison Square Garden; i Tinie poświęcę tekst urodzinowy za kilka miesięcy, mianowicie gdy do jedynki dołączy jedynka). O Denny więc postukam za rok.

No dobrze, a dlaczego Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!, nie zaś Pearl, płyta o ileż bardziej ceniona przez krytyków i słuchaczy? Po trosze właśnie przez to, że mniej od „Perły” znana i przeważnie silnie krytykowana, lecz nie z powodu przecież świetnie, z właściwym jej żarem i czuciem śpiewającej Janis, a przez wzgląd na towarzyszących jej muzyków The Kozmic Blues Band. A po trosze chcę napisać o tej płycie z innych przyczyn, wśród których wymienić mogę choćby wieloletnie upodobanie do takich piosenek, jak Kozmic Blues i Little Girl Blue, oraz uznanie dla zdobiącej niniejszy tekst okładki, która ukazuje nie, jak front cover Pearl, szeroko a sympatycznie uśmiechającą się, barwną i wygodnie rozpartą na wiktoriańskiej kanapce Janis w trakcie specjalnie zaaranżowanej w Los Angeles sesji zdjęciowej z udziałem fotografika Barry’ego Feinsteina, lecz Joplin płomienną, ognistą, gorejącą emocjami i pogrążoną we własnym żywiole, podczas ekstatycznego i zapamiętałego śpiewu, w burzy rozwianych włosów wymykającą się objęciom kamery i celnemu oku fotografa Bruce’a Steinberga. A gdzie na tej okładce albumu o długim tytule podział się znany z większości jego wydań komiksowy krój czcionki z mianem wykonawczyni i nazwą płyty, zaprojektowany przez grafika i komiksiarza Roberta Crumba? Nie licząc nalepki doklejanej do niektórych egzemplarzy, najpierwsze tłoczenie longplaya tego figlarnego tekstu na szczęście nie posiadało, niechaj to wystarczy za wyjaśnienie.

Urodzona 19. stycznia 1943 roku w położonym w południowo-wschodniej części stanu Teksas miasteczku naftowym Port Arthur, Janis Lyn Joplin, odznaczająca się inteligencją, dezynwolturą i zamiłowaniem do sztuk pięknych najstarsza z trojga rodzeństwa córka inżyniera i urzędniczki, od wczesnej młodości nie mogła dopasować się do otaczającej ją rzeczywistości. Zasłuchana w folku i bluesie, zafascynowana twórczością notorycznego gwałtownika i niespokojnego ducha Leadbelly’ego, „Matki bluesa” Gertrude „Ma” Rainey, „Cesarzowej bluesa” Bessie Smith, nadto „Wielkiej Mamuśki” Willie Mae Thornton czy „Głosu Ruchu Praw Obywatelskich”, tj. Odetty Holmes, w wieku nastoletnim postanowiła zostać piosenkarką. Ponieważ jej sposób bycia odbiegał od standardów przyjętych w miejscowej społeczności, zwarła szyki z grupką podobnych jej „dziwaków” i stała się outsiderką. Nie chcąc i nie mogąc sprostać oczekiwaniom silnie konserwatywnego otoczenia, w okresie uczęszczania do szkoły średniej im. Thomasa Jeffersona korpulentna i pryszczata, spotkała się z ostracyzmem i wyzwiskami typu „świnia” (pig), „dziwoląg” (freak) bądź „kochanica Czarnuchów” (nigger lover), co dodatkowo wzmocniło jej poczucie wyalienowania z prowincjonalnego środowiska i pogłębiło odczucie, że jest „odmieńcem” i „wyrzutkiem”, zarazem stając się pożywką dla jej buntowniczej natury. Wciąż wyobcowana, kochająca muzykę i zaczytana w kontestującej m.in. kołtuńsko-mieszczańską mentalność literaturze Beat Generation, jedynie przelotnie studiowała w teksańskich Beaumont i Austin. Również na obu uczelniach jej nieszablonowość i wyróżnianie się z tłumu silnie musiały rzucać się w oczy, skoro pierwszą szybko porzuciła, a na drugiej w gazetce studenckiej The Daily Texan nawet poświęcono jej artykuł o wymownym tytule She Dares to Be Different („Ona ma odwagę być inna”). Nie bez wpływu na zainteresowanie nią musiało wpływać i to, że już podówczas udzielała się wokalnie, albo jako solistka, albo z folkowym The Waller Creek Boys. Jakoś na przełomie ’62 i ’63, wkrótce przed opuszczeniem University of Texas i Austin, nagrała w domowych warunkach piosenkę What Good Can Drinkin' Do, po tym jak wcześniej wprowadziła się w stan upojenia alkoholowego. Jak na ironię, właśnie pod ciężarem silnego uzależnienia od narkotyków i alkoholu, w tym jej ulubionego likieru Southern Comfort, przebiegać potem miała kariera „Perełki”, jak zwracali się do Janis jej przyjaciele.

W styczniu roku 1963 ruszyła do będącego w owym czasie ważkim ośrodkiem amerykańskiej kontrkultury San Francisco, metropolii nie bez istotnego wkładu beatników przechodzącej w latach 50. swoje odrodzenie kulturalne (San Francisco Renaissance). Tam trafiła najpierw do dzielnicy North Beach, a następnie Haight-Ashbury, ze względu na niewygórowane czynsze i wielość niezajętych lokali popularnego miejsca zamieszkania studentów, beatników i bohemy artystycznej, miejsca, w którym w latach 60. z roku na rok coraz więcej osób lubowało się w sex & drugs & rock & roll, w rezultacie przemieniając w kolejnych latach The Haight w centrum amerykańskiego ruchu hippisowskiego, który swoje apogeum osiągnął w tej części San Francisco w roku ’67 podczas Summer of Love, pamiętnego Lata Miłości. Pobyt w Haight-Ashbury spowodował pogłębienie i rozszerzenie uzależnień Janis, zapamiętałej amatorki już nie jedynie napojów wyskokowych, ale też narkotyków, wśród nich okazjonalnie zażywanej heroiny, przyszłego anioła śmierci wokalistki. Z drugiej strony w tym samym czasie Joplin nadal rozwijała się wokalnie i muzycznie oraz zdobywała dalsze doświadczenie sceniczne, nieraz śpiewając a cappella w zadymionych knajpkach i kawiarenkach, co w przyszłości miało zaowocować jej równie słynnym, jak dowcipnym Mercedes Benz. Wśród akompaniujących jej muzyków znajdował się czasem Jorma Kaukonen, wkrótce członek sławnej do dziś grupy Jefferson Airplane. To z nim nagrała w ‘64 kilka piosenek, które wyróżniają się tym, iż w tle śpiewu Joplin i gitary akustycznej Kaukonena słychać postukującą w maszynę do pisania pierwszą żonę Jorma, Margaret. Z San Francisco, w którym, jak potem wspominała, wielu przyjaciół nie znalazła, Janis wyjechała na początku 1965 roku. Zachudzona i wycieńczona, m.in. wskutek dożylnego zażywania metamfetaminy, w fatalnym stanie psychofizycznym wróciła do domu rodziców w Port Arthur.

W rodzinnym mieście Janis wkrótce doszła do siebie i podjęła próbę wejścia w tryby zwykłego życia – odstawiła narkotyki i alkohol, zaczęła skromnie ubierać się i spokojnie zachowywać, na powrót zapisała się na Lamar University w Beaumont i zaczęła prowadzić ożywioną korespondencję z poznanym jeszcze w Kalifornii nowojorczykiem Peterem de Blanc, krótkotrwale jej narzeczonym. Od czasu do czasu udawała się też do Austin, gdzie samotnie występowała przygrywając sobie na gitarze. Jednak nijakość, szarość i konwencjonalność małomiasteczkowej codzienności rychło zaczęła przytłaczać jej żywą, kolorową i niespokojną osobowość. Opuściła więc Teksas, by na stałe przenieść się do Kalifornii, na co wpływ miał jeden z jej kolegów, poznany na uczelni jeszcze w 1962 roku Chet Helms (nawiasem ujmując – również za jego namową udała się do SF na początku ‘63). To właśnie za sprawą tego obrotnego promotora, menadżera i animatora sceny muzycznej San Francisco Janis, która w jakiś czas po przyjeździe do Kalifornii na powrót wpadła w swoje nałogi, przystąpiła w czerwcu ‘66 do grającej rock psychodeliczny kapeli Big Brother & the Holding Company, której Helms był impresario, a której członkowie, sami będący śpiewakami podłymi, idąc w ślad za The Jefferson Airplane i The Great Society akurat szukali wokalistki. Początkowo ani Joplin, ani Wielki Braciszek specjalnie oczarowani sobą nie byli, już jednak pierwsze koncerty oraz stopniowo wzrastające zainteresowanie zespołem pośród wzbierających w swej liczbie hippisów dobitnie pokazały, że współpraca jest korzystna dla obu stron.

Docierając się z Joplin, grupa zaczęła zmieniać oblicze swej muzyki. Aby przygotować nowy repertuar, bardziej pasujący do silnie nasyconego bluesem śpiewu artystki, Big Brother & the Holding Company wynajęli niebawem dom w Lagunitas. Tam odbywały się nie tylko wielogodzinne próby, lecz również huczne imprezy, w których niejednokrotnie uczestniczyli muzycy Grateful Dead. Jeden z nich, Ron „Pigpen” McKernan, był nie tylko przyjacielem Janis, ale i jej kochankiem.

Współpraca Joplin z BB&tHC trwała w sumie około 2 i pół roku. Obrodziła kilkoma płytami, z których dwie ukazały się za życia piosenkarki. Pierwsza to eponimiczna, nagrana dla wytwórni Mainstream w grudniu ’66 Big Brother & the Holding Company. Została wydana dopiero w sierpniu następnego roku, już po tym, jak występując 17. i 18. czerwca 1967 zespół podbił serca tłumnie zgromadzonej publiczności podczas Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Pop w Monterey, co zaowocowało zdobyciem popularności poza granicami Kalifornii i podpisaniem kontraktu z fonograficznym gigantem, Columbia Records. Płyta to zdecydowanie średnio udana, w głównej mierze wypełniona mało pasjonującymi pod względem kompozycyjnym i wykonawczym utworami z pogranicza folku, country, rock and rolla, bluesa czy blues-rocka, piosenkami, które dodatkowo tracą z powodu słabej produkcji. Co gorsza, muzycy nazbyt często dochodzą tu do głosu, i to dosłownie (vide Easy Rider, Light is Faster Than Sound lub Caterpillar), zupełnie jakby nie mogli ograniczyć się do wspierania wokalistki co najwyżej w trakcie refrenów. A pewnie najlepiej byłoby, gdyby miast w ogóle udzielać się wokalnie, skupili się na swoich instrumentach i dali w spokoju pośpiewać Janis, która w pojedynkę radziła sobie najlepiej (Down on Me). Jako autorka takich kawałków, jak Intruder czy singlowy The Last Time, okazała się też niezłą kompozytorką.

Drugą ogłoszoną za jej życia płytą, jaką zarejestrowała z Wielkim Braciszkiem, było zrealizowane pod auspicjami Columbii, a ozdobione komiksem autorstwa wspomnianego w drugim akapicie Crumba Cheap Thrills (nie mylić z koncertowym Cheaper Thrills z 1984, albumem dokumentującym występ z ‘66 w California Hall w San Francisco). Jeśli poprzednia płyta kwintetu była słabosilna, a obecnie wydaje się archaiczna, tak że, jak się to mawia, „trąci myszką”, to nowy longplay, zrodzony w bólach, w ciągu kilku miesięcy ‘68 nagrywany na żywo i w studiach, wreszcie wypuszczony latem owego roku, był dziełem nader udanym, tak dobrym, że do dzisiaj można go słuchać z przyjemnością. W siedmiu utworach, brudnych, topornych, zgiełkliwych, nie pozbawionych wpadek wykonawczych, prezentował grupę już nie skrępowaną ścianami studia, sztucznie utemperowaną, uładzoną i stonowaną, lecz pełną autentyzmu, surową, nieujarzmioną i drapieżną, grającą nieokrzesanie i anarchicznie, spontanicznie i z werwą, z powodzeniem łączącą blues z psychodelią i acid rockiem. Mimo że w żadnym razie nie wirtuozi, w długich, zdominowanych brzmieniem gitary partiach instrumentalnych muzycy dowiedli, iż znają się na uprawianym rzemiośle, Janis zaś po raz kolejny pokazała, jak fenomenalną jest śpiewaczką, która swoim nadszarpniętym alkoholem i papierosami, ostrym, zdartym, chrapliwym, skrzekliwym, wręcz nieprzyjemnym głosem potrafi w rozdzierający sposób wyrazić całą paletę emocji (ach, te żarliwe, skąpane w żalu i rozpaczy lamentliwe szepty, pojękiwania, wrzaski i krzyki!). Nie dziw więc, iż płyta, wypełniona takimi klasykami, jak przejmujące Summertime, ekspresyjne Piece of My Heart, przeszywające bólem Ball and Chain, nadto urozmaicona napisanym przez samą Janis, autobiograficznym Turtle Blues, uznana została przez krytyków za – prawda, że cokolwiek skażone i niedoskonałe - arcydzieło psychodelicznego rocka i osiągnęła pierwszą pozycję w notowaniu magazynu Billboard, utrzymując ją przez osiem tygodni. Co więcej, do dziś wielu uważa, iż tak dobrego materiału, jak na Cheap Thrills, ani Big Brother, ani Janis, których drogi niebawem miały się rozejść, już więcej nie nagrali.

Napięcia i ambicje, podsycane płynącymi ze strony recenzentów i fanów zachwytami grupą, szczególnie zaś jego wokalistką, szybko doprowadziły do rozpadu zespołu, w tym czasie już często określanego jako „Janis Joplin and Big Brother & the Holding Company”. Zachęcona pozytywnymi reakcjami, Janis nabierała nie tylko pewności siebie, ale też coraz większej ochoty na rozpoczęcie kariery solowej. Pomijając nawet odgrywającą pewną rolę w jej planach kwestię niezależności finansowej, wiedziała, iż prowadzona pod własnym nazwiskiem działalność artystyczna da jej znacznie większe możliwości, m.in. zapewniając swobodę w doborze repertuaru, instrumentarium i współpracowników. Zdawała sobie sprawę, iż w nowym układzie to nie ona byłaby dla zespołu czy na równi z zespołem, ale to towarzyszący jej muzycy byliby dla niej, tak że nie musiałaby już dzielić swoich śpiewaczych obowiązków z innymi, a co więcej – zgodnie ze swoimi upodobaniami mogłaby dowolnie kształtować swój styl i zdecydowanie skierować podległą sobie grupę, nareszcie jej grupę, ku uwielbianej przez siebie czarnej muzyce (blues, gospel, R'n'B, soul). W podjęciu decyzji o rozstaniu utwierdzał ją opór pozostałych członków bandu, którzy w obawie przed zmianą charakteru uprawianej przez siebie muzyki za nic nie chcieli zgodzić się na wysuwaną przez Joplin propozycję wzbogacenia przynajmniej części piosenek brzmieniem instrumentów dętych i klawiszowych. To wszystko przekonało piosenkarkę, iż czas pójść własną drogą. O swoim zamiarze odejścia uprzedziła kolegów pod koniec lata 1968 roku. Ostatni koncert Janis z Big Brother & the Holding Company odbył się 1. grudnia ’68 w San Francisco. Jeszcze w tym samym miesiącu Perła wystąpiła w Memphis ze swoją nową kapelą.

Odchodząc z zespołu, Joplin pociągnęła ze sobą jednego z jego założycieli, gitarzystę Sama Andrew, który zresztą powrócił do macierzystej formacji po niespełna roku. Swoją nową grupę Janis określała wielorako, dla przykładu raz przedstawiając ją jako Janis and the Jacks-Off bądź Janis Joplin’s Pleasure Principles, a kiedy indziej jako The Squeeze lub The Joplinaires. Mimo że w końcu stanęło na The Kozmic Blues Band, już przytoczone nazwy jasno wskazują, na kogo w owym czasie Perła stawiała w pierwszej kolejności. Skład bandu często się zmieniał, m.in. z powodu wewnętrznych animozji, niejednokrotnie powstających wskutek trudności w znalezieniu wspólnego języka przez nieobliczalną i wulgarną, mocno uzależnioną od używek i nieustających imprez szefową z przyzwyczajonymi do cokolwiek bardziej konwencjonalnego życia i zachowania muzykami. Zamiast porządku i dyscypliny,  jej sposób bycia wprowadzał chaos w działalność zespołu i tworzących go osób, co prowokowało niesnaski i utrudniało współpracę, w rezultacie uniemożliwiając zainteresowanym znalezienie nici porozumienia i dostrojenie się do siebie, co mogłoby doprowadzić do pożądanego okrzepnięcia grupy i jej wewnętrznego scalenia. Obok Joplinowych wybryków i braku doświadczenia w kierowaniu zespołem, stabilizację utrudniały zapewne i reakcje odbiorców, tj. recenzentów i słuchaczy koncertów, którzy na ogół cierpko, obojętnie lub z mieszanymi uczuciami reagowali na to, co niezgrani Janis i spółka prezentowali na scenie.

Już pierwszy koncert w Mid South Coliseum w Memphis z 21. grudnia ’68 przyniósł chłodny odzew ze strony publiczności (nie można jednak zapominać, że tu akurat wystąpiono obok gwiazd czarnej muzyki, a co więcej, głównie przed czarną publicznością). Nie lepiej było w następnych miesiącach. Przychylniejszych reakcji zespół doczekał się dopiero w Europie, dokąd wyruszył z serią koncertów, grając pomiędzy 4. a 30. kwietnia ‘69 w wielkich miastach Starego Kontynentu: Frankfurcie, Sztokholmie, Amsterdamie, Kopenhadze, Paryżu i Londynie, gdzie wyprzedano wszystkie bilety na występ w Royal Albert Hall. Mimo to Janis utyskiwała potem na sztywność europejskiej publiczności.

Po powrocie do Stanów kapela wystąpiła m.in. na kilku festiwalach, takich jak Atlanta Pop Festival, Newport Pop Festival czy najważniejszym z wszystkich – festiwalu Woodstock, w którym udział wokalistki w zasadzie wymagałby osobnego omówienia. Dość będzie wspomnieć, iż Joplin, teraz już ogólnokrajowa gwiazda, wzbudzająca wielkie zainteresowanie prasy, radia i telewizji, wraz z towarzyszącymi jej muzykami weszła na scenę w Woodstock nocą z 16./17. sierpnia 1969 roku i niewątpliwie nie dała koncertu na miarę swoich możliwości, w ów sobotni wieczór wszak ograniczonych, jako że od przybycia na wydarzenie helikopterem, w ciągu długich godzin oczekiwania na swój występ ciągnęła gorzałkę na umór i narkotyzowała się z przyjaciółką, by zwalczyć zżerającą ją tremę.

We wrześniu 1969 roku ukazała się nakładem Columbii pierwsza solowa płyta Janis Joplin, I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!. Nagrana w przerwie między koncertami, w ciągu dwóch czerwcowych tygodni ‘69 w Columbia Studios w Los Angeles, w zamyśle Janis miała nawiązywać swym charakterem i brzmieniem do urozmaicanych instrumentami klawiszowymi i dętymi nagrań sygnowanych przez takie wytwórnie, jak Stax i Motown, a tym samym wyrażać jej zamiłowanie do bluesa, soulu czy RnB, ogólniej ujmując - do czarnej muzyki. Zresztą podobny zamysł stał za wyborem takiego a nie innego wyglądu longplayowej okładki, na której pogrążona w szale Janis miała kojarzyć się z podziwianą przez nią Afroamerykanką Tiną Turner.

Obok silnie inspirowanego tą muzyką śpiewu Pearl i wyselekcjonowanego materiału istotnym środkiem wiodącym do upragnionego celu miał być oczywiście zespół towarzyszących artystce muzyków, wśród których znaleźli się: perkusiści Lonnie Castille i Maury Baker, basista Brad Campbell, gitarzysta Sam Andrew, trębacz Luis Gasca, dwóch saksofonistów – grający na tenorze Terry Clements i dmący w baryton Cornelius „Snooky” Flowers, oraz organiści Richard Kermode i Gabriel Mekler. Szczególnie ważny był ten ostatni, pianista i producent znany ze współpracy z grupami Steppenwolf i Three Dog Night, a w interesującym przypadku - wraz z Janis współautor Kozmic Blues i człowiek odpowiedzialny za produkcję jej debiutu jako solistki. Co więcej, wskutek nalegań nie kogo innego, jak właśnie Meklera piosenkarka na krótko wprowadziła się do jego lokum w czerwcu ’69. Producent pilnował, by choć w trakcie nagrań wokalistka, teraz jego podopieczna, trzymała się z dala od narkotyków i ćpuńskiego otoczenia, by pozostawała „czysta”.

Warto wspomnieć, iż Janis zadedykowała swój album niejakiej Nancy G. (Dedicated to Nancy G. love). Kim była Nancy, a właściwiej – Felice (Reisman)? Z wykształcenia anglistka, była żoną Jamesa Gurleya, obok Sama Andrew gitarzysty Big Brother & the Holding Company i krótko kochanka Joplin, po tym jak ta wstąpiła w szeregi grupy. Romans nie trwał długo, a mimo że Nancy o nim wiedziała, to jako ceniąca sobie wolność hippiska, rzekomo nie przywiązująca szczególnej troski do wierności małżonka, wkrótce zaprzyjaźniła się z Pearl i bardzo z nią zżyła, m.in. wywierając znaczny wpływ na sposób ubierania i noszenia się Janis. Wzmocnieniu więzów przyjaźni sprzyjało wspólne zamieszkiwanie we wspomnianym już Lagunitas, dokąd członkowie BB&tHC przenieśli się ze swoimi partnerkami. Tam właśnie pełne temperamentu Nancy i Janis ucinały sobie długie pogawędki i prowadziły ożywione dyskusje nt. literatury - pani Gurley podobno była jedną z niewielu osób w najbliższym otoczeniu Perły, które dorównywały jej poziomem intelektualnym. Niestety podobnie jak jej bliska przyjaciółka Nancy była heroinistką, co skończyło się dla niej nawet tragiczniej, aniżeli dla Janis – będąc w ciąży, zmarła w wieku niespełna 31 lat w lipcu ‘69 z przedawkowania narkotyku, czytając bajkę trzyletniemu synowi w trakcie wycieczki, jaką urządziła z mężem, z którym niedawno zeszła się po krótkotrwałym rozstaniu. Nieszczęśliwe zdarzenie bynajmniej nie otrzeźwiło Janis, wprost przeciwnie. Kiedy tylko dowiedziała się o zgonie pokrewnej duszy, na ukojenie nerwów wstrzyknęła sobie porcję zakupionej pod wrażeniem szokującej informacji heroiny. I postanowiła zadedykować zmarłej Nancy mającą ukazać się niebawem płytę.

Ta, czyli promowana kilkoma singlami I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama! cieszyła się niemałym zainteresowaniem, dzięki czemu pokryła się złotem i wzleciała na piątą pozycję listy Billboardu, na której w sumie figurowała przez 28 tygodni. Wydawać by się zatem mogło, że naprawdę podobała się i zbierała entuzjastyczne recenzje. Ku rozpaczy Janis tak jednak nie było. Miast zachwycać się, kręcono nosami i krytykowano. Dlaczego? Wszak repertuar jakoś specjalnie się nie zmienił? W poważnej mierze dlatego, iż dążenia Joplin rozminęły się z oczekiwaniami bodaj większości fanów i recenzentów (zwłaszcza w Stanach, gdzie dodatkowo wielu było rozeźlonych decyzją artystki o zaprzestaniu współpracy z Wielkim Braciszkiem). Ci pragnęli Janis żywiołowej, spontanicznej, niegrzecznej, nawet ordynarnej, takiej, jaką bywała w trakcie koncertów, dzikiej, obscenicznej, prowokacyjnej, lubieżnej, seksualnie wyzwolonej i absolutnie nieokiełznanej, słowem – elektryzującej, czego namiastkę uchwycono przecież tak dobrze na owacyjnie przyjętym albumie Cheap Thrills. Tymczasem na I Got Dem... było mniej i instrumentalnych szaleństw, i jakże wtedy rozpalającego umysły i ciała rocka. W zamian odbiorcy otrzymali trwający 37 i pół minuty zestaw 8 skierowanych w stronę muzyki pop utworów, mocno soulowych, quasi-orkiestralnych, niby bardziej zwartych, w brzmieniu bogatszych, profesjonalniej i kompetentniej odegranych, niż na drugiej płycie Big Brother & the Holding Company, ale - także wskutek mało kreatywnych aranżacji - o ileż bardziej konwencjonalnych, wygładzonych, statecznych, emocjonalnie przytłumionych, zdaniem wielu - w porównaniu do żywiołowego Cheap Thrills uderzających wręcz chłodem, wykalkulowanych. Niewątpliwie dał o sobie znać brak przysłowiowej chemii pomiędzy wokalistką a muzykami, nieobecność ww. nici porozumienia na linii Janis a spółka. I tak się to skończyło, że rzeczywiście słychać, iż The Kozmic Blues Band trochę bez polotu i nieśmiało akompaniuje swojej szefowej, wszak ze swoim temperamentem oraz unikalnym, zachrypniętym głosem wybijającej się ponad ugrzecznioną szkolną akademię i wymagającej bardziej odważnego grania. Czy jednak rzeczywiście jest tak fatalnie, że, jak to w odniesieniu do instrumentalistów ujął w opublikowanej 1. listopada ’69 recenzji John Burks, współpracownik „Rolling Stone’a”, „te skurwiele nie potrafią nic zrobić naprawdę dobrze” (Those sons of bitches can't do anything really right)? Cóż, dzięki talentowi Perełki nie jest aż tak źle.

Płytę porywająco otwiera przebojowy i w tym zestawie rozpędzony Try (Just a Little Bit Harder), cover piosenki Jerry’ego Ragovoya i Chipa Taylora (tak, tak, brata aktora Jona Voighta i autora Wild Thing), dotąd znanej raczej w udanym wykonaniu piosenkarki soulowej Lorraine Ellison, odtąd – w zasadzie już tylko Janis Joplin. Przeszkadzajki, głośno pracujący bas, pośrodku utworu na krótko wysuwające się na pierwszy plan wesołe dęciaki, moment wyciszenia w okolicach trzeciej minuty, potem klawisze i perkusja, które budują napięcie, umożliwiające powrót z każdą sekundą coraz donośniej śpiewającym Janis (ależ ta kobieta miała parę w płucach!) i wspierającemu ją Andrew. Później z klasą sunie nastrojowy Maybe Richarda Barretta, w latach 50. spopularyzowany przez afroamerykański girlband The Chantels. Skąpany w organowym brzmieniu, odznacza się też bardziej wyrazistą od poprzednika gitarą. W trakcie refrenów trąbka i saksofony towarzyszą Joplin, która śpiewa z siłą i dramatyzmem, nie do końca wiernie trzymając się oryginalnego tekstu piosenki. Potem nadchodzi napisany przez samą Janis, gęsty i sztampowy blues One Good Man. Mimo że zbywa mu na oryginalności, sprawia pozytywne wrażenie. Jak to w dobrym bluesie fajnie snuje się w nim gitara, na której wcale przyzwoite solówki wygrywa Mike Bloomfield, uczestnik czerwcowych sesji. Później następuje utrzymany w pogodniejszym tonie, nieciekawy As Good As You've Been to This World Nicka Gravenitesa. Ponieważ utwór trwa blisko 5 i pół minuty, a Janis zaczyna śpiewać z sercem dopiero gdzieś w jego połowie, słuchacz jasno uświadamia sobie, jak wiele znaczy na tym albumie jej wokal. Przy tym zupełnie beznadziejnie nie jest – w umownej części pierwszej pojawiają się nawet jakieś w miarę fajne solówki na trąbkę i saksofon, prawda, że kompletnie nienatchnione. Utwór ten zamyka pierwszą stronę longplaya. Drugą otwiera rozpoczęta od uderzeń perkusyjnych przeróbka To Love Somebody Bee Gees, zepsuta przez nazbyt ciężkie walnięcia sekcji dętej. Aczkolwiek w moim przekonaniu oryginałowi nie dorównuje, przez wzgląd na twórczą, pełną umiejętnie dozowanych uczuć interpretację Janis jest to piosenka jak najbardziej godna wysłuchania. Po niej następuje fenomenalna, z miejsca zapadająca w pamięć, soul-rockowa pieśń Kozmic Blues, stworzona ad hoc w trakcie sesji nagraniowej przez Janis i Meklera, który otwiera kompozycję uderzając w klawisze fortepianu. To właśnie od tego utworu, zrazu przezwanego przez artystkę przydługawym mianem I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!, potem skróconym, wzięła swą nazwę i sama grupa. Wypełniona porywającymi przejściami, crescendami i diminuendami, tytułowa Kozmic Blues cudnie igra z odczuciami słuchacza. Instrumentaliści stają w niej na wysokości zadania (obok gry fortepianu warto zwrócić uwagę choćby na partie gitary), znakomicie akompaniując genialnie śpiewającej Janis, która ze swadą i polotem raz po raz przechodzi od pełnego smutku śpiewu do rozdzierająco emocjonalnego, ekstatycznego krzyku. Wyciszenie następuje w spokojnej, niespiesznej i melancholijnej Little Girl Blue, którą upiększono smyczkami, a której rozpoczęcie jako żywo przypomina to znane z Summertime. Janis śpiewa tu jak natchniona i rasowa blueswoman (którą bez wątpienia była), niesamowicie przejmująco, świetnie wyrażając ból istnienia głosem utkanym również z bagażu osobistych doświadczeń. Zauważyć należy, iż ta elegancka ballada, skomponowana przez Richarda Rodgersa, ze słowami napisanymi przez Lorenza Harta, była powielekroć przerabiana, przy tym obok opisywanego bodaj najlepszym opracowaniem jest to, jakie w figlarny sposób przedstawiła na swoim debiutanckim longplayu - zatytułowanym właśnie Little Girl Blue - niezastąpiona Nina Simone. Album wieńczy uroczysty i wijący się Work Me, Lord, jak zamykający stronę A As Good as You've Been to This World napisany przez Gravenitesa specjalnie dla Joplin. Chociaż od tamtego numeru lepszy, jest nadto usztywniony i niepotrzebnie ciągnie się w tempie konduktu pogrzebowego przez 6 i pół minuty, w trakcie których instrumentaliści grają bez większego pomysłu. Przy tym, jak zwykle, oczywiście przyjemnie jest posłuchać chwilami wręcz błagalnie pokrzykującej Janis, pogrążonej w modlitewnym zapomnieniu.

Rekapitulując, płyta wcale dobra, na 7, maksymalnie 8 artrockowych gwiazdek. Pod wpływem dobrej, a przekraczającej już 20 lat znajomości z Janis oceniam I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama! na oczek 8.

A co było potem? W telegraficznym skrócie: w listopadzie ‘69 nieoczekiwany występ z Tiną Turner, a nieco wcześniej pobyt za kratkami w Tampa na Florydzie za rzucanie przekleństw ze sceny; grudniowy koncert z The Kozmic Blues Band w Madison Square Garden i rozwiązanie kapeli w styczniu nowego roku; w lutym wyjazd na karnawał do Rio de Janeiro; w kwietniu dwa gigi z Big Brother, nade wszystko zaś nawiązanie współpracy z Full Tilt Boogie Band, z którym w maju ruszyła w trwającą do sierpnia trasę po Kanadzie i Stanach, po czym we wrześniu weszła do studio, by nagrać swój drugi album, który odniósł wielki sukces, czego jednak zmarła 4. października 1970 roku Janis Joplin nie doczekała. Lecz to już opowieść nadająca się do recenzji kolejnej płyty niekwestionowanej Queen of Psychedelic Soul, „Królowej psychodelicznego soulu” i „psychodelicznej duszy”, uwielbianej Queen of Rock and Roll, „Królowej Rocka and Rolla”, do jej pośmiertnie wydanej w 1971 roku Pearl.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.