ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Kayanis ─ Transmundane  w serwisie ArtRock.pl

Kayanis — Transmundane

 
wydawnictwo: Lynx Music 2015
dystrybucja: Rock Serwis
 
1. Intricate Notion [03:57]
2. Disturbing Glow [04:22]
3. Case #1138 [05:14]
4. Run, Mr. Eldritch [04.52]
5. Overexposed Sunday Photography [04:11]
6. Atate [03:40]
7. Transmundane Suite [10:08]
8. You were saying [03:33]
9. As close as one gets [05.06]
10. Transmundane [06:21]
 
skład:
Lubomir Kayanis Jędrasik - wykonanie, kompozycje, aranżacje, produkcja
Akademicki Chór Uniwersytetu Gdańskiego pod kierownictwem Marcina Tomczaka
 
Brak ocen czytelników. Możesz być pierwszym!
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Brak głosów.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 7 Dobry, zasługujący na uwagę album.
29.07.2015
(Gość)

Kayanis — Transmundane

Był rok 2007, ciemny i zły czas panowania "kompozytora od kantat i klaskania", kiedy Lynx Music zdecydowało się dystrybuować płytę "Where Abandoned Pelicans Die" i pokazać światu, że pojedynczy twórca może się wznieść ponad, wszechobecną wówczas, miernotę sacro-polo. Wielu słuchaczy poruszających się zazwyczaj po poletku około progresywnym, z nieśmiałymi wycieczkami w stronę muzyki klasycznej i ilustracyjnej, w tym ja, usłyszało Kayanisa po raz pierwszy i doznało prawdziwego olśnienia. Był to bowiem album imponujący rozmachem, zachwycający epickością, wzbudzający szacunek ogromem wykonanej przy nim pracy i żelazną konsekwencją w realizacji założonej formy. Eklektyczny niczym jasna wersja wieży Babel gościł, w warunkach pokojowej koegzystencji, pierwiastki klasyczne i elektroniczne, progresywno-symfoniczno-rockowe i popowe, operowe i dark-ambientowe. A wszystko to ku ekstazie potencjalnego odbiorcy. Było to dzieło bliskie absolutu, stanowiące idealną przeciwwagę i odtrutkę na wyzierającą zewsząd "sacro-papkę". Jak wielu innych, zdjęty dojmującym poczuciem wstydu, że przeoczyłem wcześniej działalność człowieka, w stosunku do którego, z perspektywy tego dzieła, łatka "polski Vangellis" była tylko odrobinkę na wyrost, zacząłem intensywnie nadrabiać zaległości w twórczości Lubomira Jędrasika, w niecierpliwym oczekiwaniu na nowe propozycje autora.

I oto "zaledwie" osiem lat później doczekaliśmy się kontynuacji "Where Abandoned Pelicans Die" Powyższy może nieco przydługi wstęp był moim zdaniem konieczny, ponieważ nie sposób rozpatrywać nowej muzyki Kayanisa w oderwaniu od historycznego kontekstu oraz odium oczekiwań, jakie niezwykle wysoki poziom poprzednika włożył na młode barki "Transmundane" już w dniu premiery. Poza tym uważam, że po tę recenzję sięgną przede wszystkim osoby, które tak jak mnie urzekło "cmentarzysko opuszczonych pelikanów"

Do rzeczy. Na pierwszy rzut ucha oba albumy są diametralnie różne. "Transmundane" brak barokowego przepychu i epickości poprzednika, tak na poziomie wykorzystanych środków, jak i muzycznej treści. Zapowiadał to sam kompozytor, opisując proces twórczy jako o wiele bardziej intymny, pozbawiony licznych poprzednio gości. Tym razem jedno studio, najbliżsi przyjaciele w osobach członków Akademickiego Chóru Uniwersytetu Gdańskiego, kierowanego przez Marcina Tomczaka, oraz oczywiście sam Mistrz Ceremonii, jego aktualny stan emocjonalny i niepodrabialna wrażliwość. Nie znajdziemy tu więc solistów operowych, ani prawdziwych organów kościelnych. Całość nie jest podporządkowana jednemu konceptowi literackiemu, ani melodycznemu. Album nie opowiada bowiem żadnej spójnej historii, jest celowo pozbawiony słów, a wokalizy chóru, zresztą wykorzystane w pełnej krasie jedynie w "Disturbing Glow" i podniosłym utworze tytułowym, służą Jędrasikowi li tylko, jako kolejne brzmienie w palecie dźwiękowych barw. Oczekujący odświeżająco-piosenkowych przerywników w rodzaju "Lightsleeper", czy tytułowej kompozycji z "Where Abandoned Pelicans Die" mogą odetchnąć ze smutkiem. Sam Kayanis określił ten album jako zbiór "dziesięciu kompozycji, w których starał się odzwierciedlić swoje obecne fascynacje estetyczne, stan ducha i potrzebę chwili najwierniej, jak tylko umiał".

Napisałem, że na pierwszy rzut ucha "Transmundane" diametralnie różni się od "Where Abandoned Pelicans Die". Jednak każdy kolejny odsłuch - a płyta ta, jak na album w całości instrumentalny przystało, wymaga ich co najmniej kilku - stopniowo odkrywa przed cierpliwym odbiorcą przyjemnie znajome elementy. To właśnie ta wyjątkowa wrażliwość kompozytora i sposób konstruowania utworów, nie pozwala kwestionować ojcostwa tych dźwięków. Nastrój smutku i zadumy, obecny raczej w drugiej połowie "pelikanów" rozpościera się pokaźnym cieniem nad całością materiału. Kayanis nie epatuje tu słuchacza bogactwem brzmień i środków, ale w pełni świadomie, ascetycznie posadowiwszy poszczególne kompozycje głównie na ciepłych barwach klawiszowych padów, fortepianu i niesamowicie wiernie odtworzonych instrumentów smyczkowych, pozwala utrudzonemu codziennością człowiekowi zwolnić i bezwstydnie zamyślić się. Tak zupełnie niedzisiejszo wyłączyć na te pięćdziesiąt kilka minut ze zgiełkliwej rzeczywistości. Przodują w owym działaniu terapeutycznym "Case #1138" (ta cudownie depresyjna wiolonczela), "Run, Mr. Eldritch", "You were saying", czy "As close as one gets". Brzmienia orkiestrowe są tym razem jakby dyskretniejsze i delikatniejsze. Brak potężnych wejść gitary i perkusji. Elementy symfoniczne są oczywiście obecne, ale nie przykuwają uwagi w pierwszej kolejności. Pojawiają się też nowe, całkiem nieraz zaskakujące, inspiracje, a jakże! Otwierający płytę, motoryczny  "Intricate Notion" oraz szóste "Atate" noszą wyraźny posmak estetyki solowych dzieł... Richarda Barbieriego. Taki na przykład "Case #1138", w swojej środkowej części, brzmi niczym uciekinier ze ścieżki dźwiękowej do przygód agenta 007, zaś o "Overexposed Sunday Photography" może w niedalekiej przyszłości upomnieć się David Lynch, jeśli tylko kolejne serie Miasteczka Twin Peaks staną się rzeczywiście faktem. W środku "As close as one gets" nagle odzywa się Archive. Oczekiwaną przez entuzjastów poprzedniego albumu prawdziwie epicką rozpustę w pełni jej symfonicznego rozpasania przynosi w zasadzie jedynie "Transmundane Suite", nie bez przypadku oparta na "pelikanowym" motywie melodycznym. Znalazło się w niej miejsce dla dość zadziornego Hammonda, a nawet elementów flamenco.

Jak mógłbym podsumować ten album? Jest niby różny od poprzednika, a jednak jakże dziwnie znajomy. Inny, nie znaczy lepszy, ani gorszy. Nie spełnia naiwnych oczekiwań..., by niespodziewanie rozbudzić nowe. Dowodzi dobitnie, że Kayanis jest artystą przez duże A, tacy zaś, jak powszechnie wiadomo, nienawidzą się powtarzać, ciągle uciekając swojej widowni do przodu. Wymykając się zaszufladkowaniu, zostawiają piętno swojego stylu i osobowości na wszystkim co tworzą. Z szelmowskim uśmiechem proszą by im zaufać. Ja ufam i ciesząc się dźwiękami "Transmundane", już czekam na następną płytę.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.