ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Weiss, Wiesław ─ Tomek Beksiński - Portret prawdziwy w serwisie ArtRock.pl

Weiss, Wiesław — Tomek Beksiński - Portret prawdziwy

 
wydawnictwo: Vesper 2016
 
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,3
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,4
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,7

Łącznie 19, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
30.10.2016
(Recenzent)

Weiss, Wiesław — Tomek Beksiński - Portret prawdziwy

To chyba najdłuższa recenzja, jaką napisałem i solennie obiecuję, że już się to nie powtórzy.

„Tomek Beksiński – portret prawdziwy” – od razu tytuł mi się nie zgadzał. Portret prawdziwy Tomasza Beksińskiego? Aha i cztery malutkie. Nie jestem w stanie  wyobrazić sobie  książki, którą tak można byłoby zatytułować i żeby tytuł faktycznie odpowiadał rzeczywistości. No chyba, żeby była to autobiografia. Ale też nie wyobrażam sobie, żeby Tomek kiedykolwiek wpadł na pomysł napisania takiej książki. Pewnie popatrzyłby się tak specyficznie na delikwenta, który by mu to zaproponował.

Dlaczego uważam, że tytuł „Portret prawdziwy” jest trochę na wyrost? Bo Tomasz Beksiński był postacią zbyt złożoną, żeby być pewnym w stu procentach, że poznało się go tak dokładnie na wylot. Myślę, że nawet dla swoich rodziców pod wieloma względami pozostawał zagadką. A dla ludzi z zewnątrz… Pikuś, sporo dobrych płyt ma niespecjalne tytuły.

Początkowo niespecjalnie podobało mi się to, że znowu dosyć obszernie mają być poruszane te najbardziej osobiste sprawy Tomka – dalej się w tym grzebać? Zrobili to już wcześniej inni, z subtelnością operatora młota pneumatycznego. No ale kłopoty sercowe były integralną częścią jego życia przez ponad dwadzieścia lat i łączyły się też czasami z jego życiem zawodowym. Jak wódka i zakąska. Fizycznie nie dałoby rady  tego rozdzielić. I trzeba oddać autorowi, że podszedł do tematu bardzo delikatnie i taktownie, nie próbując szukać sensacji.

Nawet jeśli  tytułowy portret nie jest aż tak prawdziwy, jakby wynikało to z tytułu, to z pewnością jest to portret rzetelny. Ilość materiałów źródłowych – listów, maili, wypowiedzi krewnych i znajomych jest po prostu porażająca (modne słowo obecnie). Jestem święcie przekonany, że autor zanim siadł do pisania najpierw spędził kilka lat na zbieraniu materiałów – to jest kilkadziesiąt osób, z którymi trzeba pogadać, a najpierw przekonać, żeby chciały pogadać, bo już kilka głupich tekstów o Tomku było i jaka jest gwarancja, że ten nie będzie następnym? Potem to przesłuchać, posegregować, spisać, zredagować, być może jeszcze autoryzować. To są całe setki listów w wersji elektronicznej i pisanej – do przejrzenia, przeczytania i opracowania – robota głupiego, żmudna, upierdliwa, męcząca i wydająca się nie mieć końca. Dlatego tym większy szacunek, że mu się chciało, że miał ambicję, żeby ta jego biografia była jak najdokładniejsza, jak najbardziej szczegółowa i jak najbardziej odpowiadała rzeczywistości. Co ciekawe, samego autora nie jest tu specjalnie dużo – daje mówić innym – samemu Tomkowi, jego rodzicom, znajomym, kobietom jego życia, wykorzystując materiały archiwalne, oraz przeprowadzone przez siebie rozmowy(*).  Sobie pozostawia  przede wszystkim rolę narratora, popychającego chronologię do przodu, czasem dopowie sam coś od siebie, jakieś wspomnienie, coś wyjaśni. Nie narzuca się czytelnikowi, a pierwszoplanową postacią cały czas pozostaje Tomasz Beksiński. Próbuje nie oceniać swojego bohatera, zostawia to czytelnikom – macie tyle materiału, że sami sobie wyrobicie zdanie. Ale jeśli się kogoś znało i lubiło przez jakieś dwadzieścia lat, to trudno  o nim pisać bez sympatii. Nie można mieć za to pretensji do autora, bo on naprawdę zrobił co mógł, żeby być jak najbardziej obiektywnym.

Jaki obraz Tomasza B. wyłania się z tej książki – szczerze mówiąc, to jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, znałem go na tyle długo, że już pewnie żadna książka nie zmieni mojej sympatii do niego. Raczej jest to obraz pozytywny, tyle, że  na pewno mroczniejszy, niż mi się wydawało. Chociaż z tego, co się wiem, ostatnie miesiące życia Tomka były jeszcze bardziej dramatyczne i desperackie, niż opisuje je Weiss. Było jeszcze gorzej.

Tomek u Weissa to postać o bardzo  skomplikowanej, żeby nawet nie powiedzieć – popapranej osobowości – w życiu prywatnym coś w rodzaju błędnego rycerza, a życiu zawodowym – perfekcjonista. Z jednej strony absolutny brak ładu w życiu osobistym, a z drugiej strony świetnie poprowadzona kariera zawodowa. W krótkim czasie stał się jednym z najpopularniejszych polskich prezenterów radiowych, a nieco później jednym  z lepszych tłumaczy filmów. I w obu przypadkach kimś więcej niż „zwykłym” radiowym DJ-em, czy „zwykłym” tłumaczem. Jego sukces polegał też na tym, że niektóre działania wydawały się z pewnego punktu widzenia aprofesjonlane. Sposób prowadzenia audycji radiowych wydawał się amatorszczyzną, chociażby ta egzaltacja – a to był, kuźwa, taki styl, z czasem dopracowany do perfekcji. Do tego był to jego, własny styl, niepodrabialny i nie do powtórzenia. Proszę zauważyć – Tomek debiutuje w radiowej Jedynce w jesieni 1982 roku, a już wiosną  1985 roku ma swoją wierną i całkiem liczną grupę słuchaczy. To nawet nie jest trzy lata. Trudno się dziwić, że nie był specjalnie lubiany przez wielu kolegów po fachu – vide żenujący „plebiscyt” w Rock’n’Rollu (skądinąd zupełnie niezłe pismo). Nikt nie lubi  prymusów. Do tego tak młodych. No bo Tomek w kategoriach radiowych to był junior – dobrze przed trzydziestką, z żadnym doświadczeniem radiowym gdzieś w jakich prowincjonalnych, czy studenckich radiach. Jedynie ten epizod ze  szkolnym radiowęzłem. A facet właściwie do  radia wszedł razem z drzwiami i futryną. No to całe stada prostych wyrobników pióra i mikrofonu, o ambicji dużo większej niż talent i pracowitość, patrzyły na takie indywiduum z nieukrywaną niechęcią.   Śmiać mi się chciało jak niektórzy byli redaktorzy tamtego pisma tłumaczą z tamtego pomysłu – To nie ja, to kolega. Nie wiem, nie pamiętam, zarobiony byłem. – Żałosne. Szczególnie jeden z nich pasuje mi do powiedzenia o diable w ornat ubranym i na mszę dzwoniącym.  Jeśli popatrzymy na radiową „scenę” pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, dominują na niej przede wszystkim dziennikarze zasiedziali, wieku prawie 40, albo 40+. Pewnym wyjątkiem  był Marek Niedźwiecki, ale on też już miał gust 40+.Tomek był najmłodszy i w przeciwieństwie do reszty posiadający dobre rozeznanie w tym, co nowego działo się w muzyce – nowa fala, new romantic, a nawet  NWOBHM też nie było mu obce. Oczywiście klasykę rocka również znał bardzo dobrze. Nazywał siebie entuzjastą i na pewno tak było. Kiedyś napisałem i teraz to jeszcze raz powtórzę – Tomek  nie puszczał tylko muzyki, on jej słuchał razem z nami. O nikim, ale to na pewno  o nikim innym nie można było tego powiedzieć.  Oczywiście wzbudzał i wzbudza nadal kontrowersje, bo nie każdemu taki sposób prowadzenia audycji odpowiadał. No cóż – każdemu się nie dogodzi, a Tomek rzeszę swoich wiernych słuchaczy (żeby nawet nie powiedzieć fanów) miał. Sam kupiłem magnetowid z tunerem stereo, żeby sobie jego nocne audycje nagrywać, bo mój organizm zwykle zasypiał około godziny pierwszej w nocy i nie ma przebacz, nie szło inaczej. 

Inna broszka to Tomek-tłumacz. Tu też trudno go nazwać ortodoksem, bo w przeciwieństwie do wielu innych osób zajmujących się tłumaczeniem ścieżek dźwiękowych do filmów, nie był „przeźroczysty”. Jego tłumaczenia miały swój charakterystyczny styl, rytm, a nawet słownictwo. Kiedy usłyszałem w jakimś  amerykańskim kryminale słowo „dupcyngier”, to byłem święcie przekonany, że on ten film robił. Faktycznie, nie myliłem się. A kiedy byłem w kinie na „The Golden Eye”, to dialogi były tak drewniane, że od razu wiedziałem, że ten Bond to nie jego dzieło. Na szczęście wersję do wypożyczalni już on tłumaczył. Trzeba przyznać, że tak jak i z prowadzenia audycji, z tłumaczeń też zrobił sztukę. Jego podejście do tego mogło  być kontrowersyjne, szczególnie, że czasami jego ingerencja w pierwotna materię potrafiła być znacząca, ale przypomnijmy sobie scenę z Życia Briana”, kiedy główny bohater zostaje pojmany i doprowadzony przed oblicze Piłata. W wersji oryginalnej Piłat nie wymawia er, a u Tomka sepleni. (A ta zamiana wzięła się z tego, że Piłat miał przyjaciela Wielgusa Kutasa, który oryginalnie właśnie seplenił – Tomek uznał, że fajniej by było, gdyby było odwrotnie).  To, że oglądając  rozmowę Briana z sepleniącym Piłatem, nie musiałem  zmieniać bielizny, zawdzięczam tylko wyjątkowo dobrym zwieraczom. Jasne, że dla niektórych podobne działanie może być niedopuszczalne, w imię zachowania wierności oryginałowi. I tu możemy dyskutować – długo, a pewnie każdy zostanie przy swoim. Mi się to podobało, a sztuka na tym nie cierpiała.

No i jeszcze Tomasz-publicysta. Zawsze świetnie pisał, ale ograniczony zwykle muzycznym tematem nie mógł się bardzo rozhulać, ale jeżeli temat pozwalał, to on sobie też pozwalał. Natomiast naprawdę rozwinąć mógł skrzydła dopiero w „Opowieściach z krypty”. Niestety trwało to tylko nieco ponad rok. Ale w tym czasie lekturę Tylko Rocka zaczynałem od tych felietonów.  Zawsze były świetne, chociaż nie zawsze się z nimi zgadzałem. Na przykład, że rock umarł (wtedy jeszcze trochę podrygiwał), nie podzielałem też jego niechęci komputerów i wszystkiego co z tym związane. Mniejsza z tym. Ale taki pierwszy pozamuzyczny (przynajmniej częściowo) felieton to był „Portret Artysty w świecie Elektrotechniki”, opublikowany w sierpniowym numerze Magazynu Muzycznego z 1989 roku. Poszukajcie go w sieci – jest świetny! Szkoda, że tak mało, szkoda, że tak późno.

Trudno przy okazji tej książki nie wspomnieć o filmie „Ostatnia rodzina”, gdzie postać Tomka jest jedną z ważniejszych. Weiss we wstępie do swojej książki nie zostawił na tym filmie suchej nitki. Zupełnie zresztą słusznie. Co prawda możemy przeczytać na początku, że „Film oparty na faktach”, ale raczej wydaje mi się, że bardziej ten film jest oparty o ścianę, niż na faktach.  Dawid Ogrodnik (pewnie z pomocą reżysera) zrobił z Tomka przygłupa i niedorozwoja, mamroczącego coś niewyraźnie przez nos, do tego źle mówiącego po angielsku i poruszającego się jak osobnik z poważnymi deficytami neurologicznymi. Nie wiem, jaki był zamysł reżysera, ale wyszła z tego karykatura. Ojciec i matka pokazani w miarę porządnie i uczciwie, a syn jakiś kretyn. Tak na logikę, czy takie indywiduum, jakie Ogrodnik zrobił z Tomka byłoby w stanie przez kilkanaście lat czarować słuchaczy, czy zrobić sztukę z tłumaczenia filmów? Przecież filmowy Tomek to tak na oko ma IQ na poziomie między paprocią a ogórkiem szklarniowym. Jeżeli pozostałe postacie Beksińskich zostały stworzone i zagrane z wyczuciem, subtelnie, to postać Tomka odwalono tak jednostronnie, „po siekierze”, koncentrując się na tym jakim był wyrodnym synem i nie próbując nawet nieco niuansować tej postaci. Działalność zawodowa Tomka też została potraktowana bardzo zdawkowo, a przecież w tym czasie był osobą równie sławną, jak jego tata.

Abstrahując od postaci stworzonej przez Ogrodnika, który ma tyle wspólnego z prawdziwym Tomkiem co Polo-cocta z Coca-Colą, są jeszcze same wydarzenia, które w filmie widzimy – powiedzmy te co ciekawsze „wyskoki”. Co do nich, to nie  byłbym tak kategoryczny. Jasne, że scena z wysadzeniem mieszkania w powietrze, przy okazji pierwszej poważniejszej próby samobójczej jest prawdziwa, a rzucanie telewizorem na pewno nie – Tomek  miał wtedy tak zwanego letterboxa – pudło ważące ponad czterdzieści kilogramów, poza tym kręgosłup po operacji. Już go widzę jak czymś takim rzuca, a raczej próbuje rzucać. Połamałoby go na miejscu, padłby i nie wstał. Ale na przykład schładzanie kartofelków wiatraczkiem – jak najbardziej.  Kasacja kuchni, jako reakcja na nadopiekuńczość matki – Weiss twierdzi, że to nigdy nie miało miejsca. A scena u psychoterapeuty to już w ogóle pomyłka. Tomek faktycznie korzystał z takiej pomocy, ale wyglądało to „nieco” inaczej. Tak jak to pisze Weiss – psycholodzy mieli go szybko dosyć, bo on ich potrafił przegadać. Dokładnie – był to bajerant pierwszej klasy – zagadać, przegadać, nawinąć makaron na uszy, zaczarować – no problem. Jeśli się z nim chciało dyskutować na jakiś temat, to dobrze było zapisać swoje własne zdanie na jakiejś karteczce, bo po kwadransie już można było nie do końca pamiętać z czym się do tej dyskusji siadało. W większości te sytuacje mają ukazać jego niespecjalne zachowanie w stosunku do rodziców, chociaż podejrzewam, że i to zostało sporo przerysowane.  Niewątpliwie Tomek żadne słonko nie był, charakter, a raczej charakterek swój miał. Mama jednego z jego lepszych kolegów powiedziała o nim, że był to bardzo dobry chłopak, ale rozpuszczony jak bat. Bo on był jedynakiem. I właściwie tłumaczy to wszystko – teoretycznie. Dla mnie tłumaczy wszystko. Ale inni mogą nie zrozumieć, jaki jest  związek między byciem jedynakiem, a niezłą zarazą. No bo to jest tak – jednacy to twór osobny – pod każdym względem(*). Teoretycznie należymy do gatunku ludzkiego, mamy taką sama fizjologię i sposób żerowania, możemy się z nim krzyżować, jednak na poziomie psychiki – to już jednak coś całkiem innego. Uważamy, że świat jest w jakimś sensie dodatkiem do naszej osoby, a co ciekawe, nasze otoczenie przez pierwszych kilkanaście lat naszego życia tylko utwierdza nas w tym przekonaniu. Jesteśmy pępkiem świata. No i oczywiście klasyczny zestaw cech jedynaka – oprócz wdrukowanego w geny egocentryzmu – maminsynek, łamaga i babski król: na poziomie  koleżeńsko-przyjacielskim lepiej dogadujemy się z płcią przeciwną (nie mylić z kontaktami romantycznymi), WF nie jest naszym ulubionym przedmiotem, a bycie maminsynkiem rozumie się tutaj samo prze się. Potem dostajemy kopa w mordę od rzeczywistości. Jedni znoszą to lepiej, drudzy gorzej, ale i tak dalej pozostajemy indywidualistami, nie przepadamy za pracą w zespole, źle znosimy, jak ktoś nami rządzi, dalej kombinujemy jakby to otoczenie jednak dopasować do nas, a nie odwrotnie. Niekoniecznie musimy rządzić, ale dobrze jest jak jesteśmy ważni. Lubimy być w centrum  uwagi. W życiu dorosłym nie jest nam łatwo, szczególnie relacje uczuciowe potrafią być istnym polem minowym. Musimy się uczyć na własnych błędach – jeżeli to potrafimy, to przeżywamy, a jeśli nie…

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym się do pewnych rzeczy nie przyczepił. Właściwie jest tylko jedna taka rzecz dotycząca samego Tomka. Weiss pisze o jego wielkim podziwie i sympatii dla Piotra Kaczkowskiego. No jak ja pamiętam rozmowy  z Tomkiem o Trójce i w ogóle o sprawach zawodowych, to ja tego wielkiego  uczucia nie wyczuwałem – szacunek tak i tyle. I pamiętam taką rozmowę, kiedy wprost się go zapytałem, dlaczego Dwójka i Czwórka i  dlaczego początkowa współpraca z Trójką okazała się falstartem.  Jak dobrze pamiętam, wymienił Piotra Kaczkowskiego, jako trochę mimowolnego sprawcę tej sytuacji. Zresztą proszę sobie przeczytać fragment ze strony 203  i wstawić w miejsce (…), Piotr Kaczkowski vel Kaczor. I przypomnieć sobie jaki status miał on wtedy w Trójce.

Inna sprawa – już nie dotycząca bezpośrednio Tomka – niespecjalna opinia Weissa o Magazynie Muzycznym. Moim zdaniem było to całkiem dobre pismo, sporo fajnych artykułów tam było. Co tam się działo w środku, to inna sprawa, ale na zewnątrz wyglądało to zupełnie nieźle. Było to wartościowe źródło wiadomości muzycznych.

A ostatnia rzecz, już zupełnie bez związku z czymkolwiek, to opinia jakiegoś psychologa na temat depresjogenności malarstwa Zdzisława Beksińskiego – e tam, bajdurzenie. Jeżeli pierwszą rzeczą jaką człowiek widzi po przebudzeniu  są obrazy Beksińskiego seniora, to wcale nie jest to złe przebudzenie. Zresztą na ramach kilku obrazów były „podpisy”, pewnie autorstwa Tomka, typu „Nie ma mięsa”, czy „Chcemy mięsa”,   rozładowujące ich  nastrój.

To, że powstała ta książka, świadczy o tym, że o Tomaszu Beksińskim nie zapomniano, że dalej intryguje, zaciekawia, że powoli staje się legendą, ale przede wszystkim, że była to postać wyjątkowo interesująca, która pozostawiła po sobie jakiś ślad w pop-kulturze. Tak, z perspektywy czasu Tomek Beksiński, chcąc czy nie chcąc (a myślę, że raczej nie chcąc) był/stał się postacią pop-kultury.  I dobrze się stało, że taka książka powstała. A najważniejsze, że jest to dobra książka – odkłamuje obraz Tomka z filmu „Ostatnia rodzina”, a przede wszystkim uczłowiecza go, poważnie naruszając też zupełnie nieprawdziwą wampirzą legendę Tomka, jako osobnika śpiącego w trumnie, chodzącego na co dzień w pelerynie i włóczącego się nocą po pobliskim cmentarzu. Tomek Weissa to jest Tomek z krwi i kości.

Warto, naprawdę warto. Początkowo nie chciałem tego gwiazdkować, ale upichciłem tak długą recenzję (nie dało się krócej…), że byłoby dobrze aby ewentualny czytelnik nie musiał przebijać się przez prawie piętnaście tysiący znaków, tylko od razu wiedział, co o tym sądzę.

Książka, film i recenzja kosztowały mnie sporo zdrowia. Dzięki  Bogu wreszcie mam to za sobą i szczerze mówiąc nie mam zamiaru do tego wszystkiego wracać.

Agnieszka: Tomek by się pewnie wkurzył, gdyby wiedział, że  piszesz o nim w trakcie meczu piłki nożnej.

Ja: Hm… Może nie. Tolerował  jakoś  moje słabości.

 

(*) –List o bigosie i City Boy bierze wszystko.

(**) – dotyczy tylko płci męskiej.

 

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.