ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Hammill, Peter ─ The Silent Corner and the Empty Stage w serwisie ArtRock.pl

Hammill, Peter — The Silent Corner and the Empty Stage

 
wydawnictwo: Charisma Records 1974
 
1. Modern [7:28]
2. Wilhelmina [5:17]
3. The Lie (Bernini’s Saint Theresa) [5:40]
4. Forsaken Gardes [6:15]
5. Red Shift [8:11]
6. Rubicon [4:41]
7. A Louse Is Not a Home [12:13]
 
Całkowity czas: 49:45
skład:
Peter Hammill – acoustic and electric guitars, piano, bass, harmonium, vocals, mellotron, oscillator
Hugh Banton – bass, organ, background vocals
Guy Evans – drums, percussion
David Jackson - flute, alto, tenor and soprano saxophones
Randy California – lead guitar on "Red Shift"
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,10

Łącznie 15, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
15.11.2017
(Gość)

Hammill, Peter — The Silent Corner and the Empty Stage

W tym roku mijają 43 lata od premiery tego albumu. Klasyka klasyków, osłuchany do bólu, zrecenzowany wzdłuż, wszerz i na wylot… Generalnie kanon i wstyd nie znać. Po co zatem siadłam i porwałam się na kolejny opis tego arcydzieła? Ano dlatego, że reprezentuję pokolenie, które niestety na klasykach nie mogło się wychowywać i dla którego znajomość Petera Hammilla czy Van der Graaf Generator nie jest oczywistością. No owszem, gdzieś  się coś tam słyszało, ale ani tego w Trójce nie puszczają (z ręką na sercu – ani razu nie słyszałam choćby jednego utworu VdGG czy Hammilla), ani rówieśnicy też za bardzo nie kojarzą… Na szczęście od czasu do czasu pojawi się jakiś głos z przeszłości, który zwróci nam uwagę na pewnego artystę, który dla niego stał się absolutnym Mistrzem.
 
Zatem mamy majowy weekend. Ptaszki świergolą, słoneczko dogrzewa, a ja wchłaniam z wypiekami na twarzy (nie od słońca – od emocji) pewne tomiszcze. I tak trafiam na fragment relacji z pewnego bydgoskiego koncertu, rok ’95:
 
Nie umiem opisać tego, co Hammill zaprezentował na scenie. Ci, którzy tam byli, wiedzą doskonale, że tego opisać się nie da. Inni niechaj trzymają kciuki – Mistrz obiecał przyjechać ponownie. (…) Wierzę też, że przeżył w Filharmonii Pomorskiej mniej więcej to samo, co my – tuż po koncercie byłem u niego w garderobie i widziałem wzruszenie na jego twarzy[1].
 
Oraz na takie podsumowanie tego wydarzenia, opublikowane w 4 lata później:
 
Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. (…) Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995[2].
 
Z zaciekawieniem zatem postanawiam poszperać w sieci. I cóż, takie spotkania z muzyką zapamiętuje się na całe życie, gdy po pierwszym przesłuchaniu „A Louse Is Not a Home” siedzi człowiek przez długie minuty w bezruchu, trwając w całkowitym osłupieniu. 
 
Co robi ten album z człowiekiem po ponad 40 latach od swojej premiery, gdy ucho po raz pierwszy spotyka się z tymi dźwiękami? W moim przypadku to nie tylko absolutne uwielbienie, to także forma muzykoterapii oraz sposób na przywrócenie lub zachowanie w sobie pewnej wrażliwości, która w monotonii życia codziennego często zostaje utracona. Być może, gdyby każdy z nas wyrył w swojej pamięci słowa: Willie, try to stay a child some time/For as long as you feel you can learn, ten świat wyglądałby nieco inaczej („Wilhelmina”). Być może gdybyśmy, pomimo naszego smutku i bólu, pielęgnowali tę naszą dziecięcą wrażliwość, może wtedy udałoby się nam zachować nasze ogrody i minioną radość („Forsaken Gardens”). Być może wtedy uniknęlibyśmy pytań o realność i sens istnienia  tego świata: Is it sham?/Does the world have a meaning? Być może, ostatecznie, to wszystko okaże się jedynie snem („Red Shift”)… Być może wtedy nie chowalibyśmy się we własnych ciasnych pokojach, w których – w ostateczności – popadamy w szaleństwo („A Louse Is Not a Home”).
 
Wydaje mi się, że na siłę tego albumu składają się trzy czynniki. Pierwszy z nich to słowa – tu chyba tłumaczyć nie muszę już dlaczego. Drugi to muzyka, ale nie dlatego, że jest „och i ach taka cudowna”. Lecz dlatego, że jest ona całkowicie podporządkowana warstwie lirycznej albumu. Jej tempo, natężenie zmienia się w zależności od tego, jakie słowa będą jej towarzyszyły. I trzecia kwestia: element zaskoczenia. Jeden z członków zespołu Deep Purple powiedział niegdyś, że dla niego najbardziej wartościowa muzyka to taka, która jest całkowicie nieprzewidywalna; gdy po przesłuchaniu krótkiego fragmentu utworu nadal nie wiadomo, co się w nim dalej wydarzy. Moim zdaniem całkowitym mistrzostwem pod tym względem jest kompozycja „A Louse Is Not a Home”.
 
Każdy ma swoją gradację albumów, dla każdego muzyczny absolut to coś innego. Dla mnie jest nim muzyka, która coś w nas zmienia; która sprawia, że nadal pozostajemy wrażliwymi ludźmi i jednocześnie rozbija nasz pancerz obojętności lub smutku, w który z wiekiem możemy popaść. I tym jest dla mnie ten album.
 
[1] Tomasz Beksiński, „In my camera”, „Tylko Rock”, nr 2/1996, [za:] Wiesław Weiss, „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”, Vesper 2016, s. 470.
 
[2] Tomasz Beksiński, „Fin de siècle”, „Tylko Rock”, nr 12/1999, [za:] Wiesław Weiss, „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”, Vesper 2016, s. 587.
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.