Płyty Lany poznałem w złej kolejności chronograficznej. Po "Born To Die", urzeczony wszystkim co się tam znalazło (recenzja gdzieś obok), postanowiłem sięgnąć po długogrający debiut. Co mnie osobiście nieco zdziwiło, krytycy kręcili nosem przy najnowszej płycie, najczęściej stwierdzając "to już nie ta magia co debiut". Nadzieje miałem bardzo duże. Cóż, to jeden z lepszych przykładów na różnicę gustów, bo dla mnie to właśnie debiut okazał się zupełnie pozbawiony magii i tej definicji stylu, którą Lana stworzyła na "Born To Die". "Lizzy Grant" (nazwijmy tak debiut) to po prostu standardowa, niewyróżniająca się niczym muzyka z klimatów female-vocalist indie pop. Naprawdę w ostatnich latach było zbyt wiele dobrych kobiecych płyt (Amy, Katie, Florence, Norah, Regina, Adele, Nelly) aby tę uznać za coś nadzwyczajnego.
Przede wszystkim na tym etapie Lana nie pracowała jeszcze z taką rzeszą producentów i kompozytorów. Wystarczy spojrzeć na listę z "Born To Die", żeby uświadomić sobie jak "biednie" w tej dziedzinie wypada debiut. Na "dwójce" Lana wypracowała dość unikalny dzisiaj styl i flow, nad którym solidnie popracowała grupa zdolnych producentów, tworząc zbiór oryginalnych utworów (bardzo dzielących krytyków i opinie fanów). Na debiucie jest to raczej sobota samej Lany i David'a Kahne'a. Balladowe kawałki bez większego polotu - nastrojowe, pięknie zaśpiewane (ale jeszcze bez tego ultra-smutku znanego z dwójki!), przyjemnie brzmiące. Ot, ciepłe, semi-akustyczne granie w stonowanym tempie z domieszką elektronicznych bitów. Standard w dzisiejszych czasach, zero zaskoczenia i podniety. Jako fan Lany "po przemianie" nie zawracałbym sobie głowy tym albumem - jest OK, ale nic ponadto.