ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 05.04 - Katowice
- 06.04 - Łódź
- 06.04 - Gdynia
- 11.04 - KRAKÓW
- 12.04 - ŁÓDŹ
- 26.04 - GDAŃSK
- 12.04 - Kraków
- 13.04 - Ostrowiec Świętokrzyski
- 19.04 - Gdańsk
- 20.04 - Chorzów
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 12.04 - Olsztyn
- 13.04 - Bydgoszcz
- 12.04 - Kraków
- 20.04 - Bielsko Biała
- 21.04 - Radom
- 22.04 - Kielce
- 13.04 - Warszawa
- 14.04 - Białystok
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 14.04 - Warszawa
- 16.04 - Gdańsk
- 17.04 - Kraków
- 14.04 - Radzionków
- 20.04 - Gomunice
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 18.04 - Rzeszów
- 20.04 - Lipno
- 24.04 - Warszawa
- 25.04 - Kraków
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
 

koncerty

15.09.2021

UNITED ARTS FESTIVAL [RIVERSIDE, STEVE ROTHERY BAND, COLLAGE, MICK MOSS…], Gdańsk, Hevelianum, 13.08.2021

UNITED ARTS FESTIVAL [RIVERSIDE, STEVE ROTHERY BAND, COLLAGE, MICK MOSS…], Gdańsk, Hevelianum, 13.08.2021

Pierwsza edycja gdańskiego United Arts Festival dała nadzieję na powrót koncertów i pozwoliła na chwilę zapomnieć o pandemii i poczuć się jakby nigdy jej nie było.

Na miejsce wybrano centrum naukowe Hevelianum mieszczące się na terenie położnej w sercu miasta, otoczonej XIX wieczną fortyfikacją, Góry Gradowej. W środku, tuż obok siebie, by nie tracić czasu na składanie i rozkładanie sprzętu kolejnych zespołów, ustawiono dwie duże sceny. Cała impreza trwała trzy dni i obfitowała przede wszystkim w muzyczne wydarzenia, ale również sztuki teatralne, czy wystawy malarskie. Organizatorzy postanowili czas między piątkiem i niedzielą podzielić tematycznie. I tak oto, w skrócie, piątek miał być dniem progresywnym, sobota metalowym i niedziela elektronicznym. Skupię się na dźwiękach, które zabrzmiały w pierwszym dniu, dlatego że to w nim mogłem uczestniczyć. Co więcej, uczestniczyć czynnie, ponieważ wystąpiłem na festiwalu ze swoim zespołem Fren, co oznacza, że są pewne zakulisowe smaczki, których nie doświadczyłbym jako widz, o których niżej napiszę.

Koncertowanie rozpoczęło się zgodnie z rozpiską o 15:10. Zresztą, trzeba przyznać, że od pierwszego do ostatniego zespołu wszyscy trzymali się czasówki niemal co do minuty. Dziewięć i pół godziny grania i jedenaście zespołów. Gdy sobie uświadomiłem, że to było tyle czasu, zastanawiałem się czy była choć jedna osoba, która obejrzała każdy koncert od deski do deski. Z kronikarskiego obowiązku wymienię wszystkie zespoły, które tego dnia wystąpiły, zatrzymując się chwilę dłużej przy tych, które wywarły na mnie największe wrażenie. Dodam tylko, że każdy z nich był bardzo sprawny wykonawczo. Jednak nie jestem pewien czy większość z nich chciałaby się definiować jako rock progresywny. Były to: Pale Mannequin, Fren, Mechanism, Distant Dream, Art of Illusion, Inside Again.

Przy kolejnym – Amarok, zatrzymam się na chwilę, ponieważ zasługuje na wyróżnienie. Podobała mi się ich unikalna mieszanka pomiędzy muzyką gitarową i elektroniką i mieli naprawdę kilka niezłych momentów podczas swojego koncertu. Następnym artystą był Mick Moss. Choć nie znałem wybitnie jego twórczości wcześniej, kupił mnie swoim szczerym, głębokim śpiewem i aksamitnie matową barwą głosu. I wystarczyły do tego gitara akustyczna i… charyzma. Tym bardziej, że na repertuar poza utworami Antimatter złożyło się kilka coverów, w tym „Whole Lotta Love” czy „Big in Japan”. Nie jestem fanem tego ostatniego, ale w tej wersji bardzo mnie przekonał. I tutaj pora na wspomniane wcześniej smaczki. Napięty grafik spowodował, ze Mick miał bardzo miało czasu na soundcheck.  Na długo zapamiętam widok jak siedzi sobie z gitarą na schodach na zapleczu przeznaczonym dla muzyków i rozgrzewa się przed swoim występem. Ot taki kawałek cichego miejsca sobie znalazł.

Z upływem czasu coraz więcej fanów zajmowało miejsce pod sceną. Nim na talerzu zagościły jednak główne dania bardzo przyjemny koncert dał Collage z Michałem Kirmuciem na gitarze w składzie. Lwią część setlisty stanowiła ich neoprogresywna klasyka z „Baśniami” na czele. I teraz wyjątkowo opiszę koncert Riverside, które zagrało jako ostatni tego wieczoru, zostawiając na deser występ, który dla mnie był najbardziej emocjonalny. Zespół zafundował swoim fanom sentymentalną podróż przez swoje najważniejsze kompozycje i trzeba przyznać godnie rozpoczął świętowanie swoich dwudziestych urodzin. Z pompą, a przy tym na luzie. Nie brakowało zabawnych wstawek od Mariusza Dudy, który pozwolił sobie śpiewem zareklamować trzeci dzień imprezy, na którym obok Tangerine Dream zagrał m.in. Michał Łapaj, a gdy wjechał tort i nagroda od fanklubu i zabrzmiało gromkie „sto lat”, basista rzucił tylko ze śmiechem, że -skoro media nie widzą, trzeba się samemu nagradzać. Warto wspomnieć także, że był to najpóźniej zakończony koncert w historii Riverside, bowiem ostatnie dźwięki zabrzmiały niemal czterdzieści minut po północy. Wśród zaprezentowanych utworów znalazły się choćby „Escalator Shrine” ozdobiony dialogami hammondowo-gitarowymi przywodzącymi na myśl lata siedemdziesiąte, „Time Travellers” ze zmienionym refrenem na okoliczność 20-lecia zespołu, czy jeden z moich ulubionych „The Dept of Self-Delusion”. Miło było patrzeć jak wokół tych wszystkich dźwięków odnajduje się Maciej Meller, który częstował nas raz po raz leistymi solówkami.

A jeśli już o takich mowa, to mogę płynnie przejść do koncertu Steve Rothery Band, który mnie oczarował. Tak, wychowałem się na „Kayleigh”, czyli utworze, który Steve zapowiedział jako ten, który -pozwala mu opłacić rachunki, czy „Lavender”. I fantastycznie było móc posłuchać ich na żywo. Ale to przecież tylko momenty, w których pojawiły się ciarki na plecach, a cały koncert to 1,5 godziny utworów wyselekcjonowanych bardzo starannie. Artysta zabrał publiczność na bardzo emocjonalną wyprawę szlakiem pejzaży malowanych swoim ciepłym brzmieniem i znakomitą gitarową artykulacją. Radość z występu po niemal dwuletniej przerwie dosłownie unosiła się w powietrzu. A zaczęło się od dwóch instrumentalnych kompozycji obecnego zespołu mistrza, by przespacerować się przez najważniejszy materiał Marillion. Po drodze nie zabrakło „Incubus”, „Fugazi” czy „Cinderella Search” i w tych kompozycjach znakomicie odnajdywał się wokalista Martin Jakubski.  Nie znaczy to, że nie dał rady w nieco nowszym „Afraid of Sunlight”.  Słuchając tego występu można było w pewnym sensie delektować się historią rocka progresywnego z całym dobrodziejstwem inwentarza przypominając sobie kto inspirował Marillion. Moogowe pasaże w stylu Genesis? Teatralna ekspresja wokalna nawiązująca do Peterów Gabriela czy Hammilla? Ależ proszę bardzo! A wszystko podane w niezwykle unikalnym stylu.

 

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.