ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Nick Cave And The Bad Seeds ─ Let Love In w serwisie ArtRock.pl

Nick Cave And The Bad Seeds — Let Love In

 
wydawnictwo: Mute Records 1994
 
"Do You Love Me?" – 5:56
"Nobody's Baby Now" – 3:52
"Loverman" – 6:21
"Jangling Jack" – 2:47
"Red Right Hand" – 6:10
"I Let Love In" – 4:14
"Thirsty Dog" – 3:48
"Ain't Gonna Rain Anymore" – 3:46
"Lay Me Low" – 5:08
"Do You Love Me? Pt 2" – 6:12
 
Całkowity czas: 48:15
skład:
The Bad Seeds:
Nick Cave – Vocals, Organ, Backing Vocals, Piano, Electric Piano, Oscillator, Bells/ Blixa Bargeld - Guitar, Backing Vocals, Vocals/ Martyn P. Casey - Bass/ Mick Harvey - Guitar, Backing Vocals, Organ, Drums, String Arrangement, Bell, Tambourine, Shaker/ Conway Savage - Backing Vocals, Piano/ Thomas Wydler - Drums, Tambourine, Timpani, Shaker, Triangle, Fish

Guests:
Tex Perkins - Backing Vocals/ Rowland S. Howard - Backing Vocals/ Mick Geyer - Backing Vocals/ Nick Seferi - Backing Vocals/ Spencer P. Jones - Backing Vocals/ Robin Casinader - Violin/ Warren Ellis - Violin/ David McComb - Backing Vocals/ Donna McEvitt - Backing Vocals/ Katharine Blake - Backing Vocals

Tony Cohen – producer
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,12
Arcydzieło.
,22

Łącznie 35, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
05.12.2010
(Recenzent)

Nick Cave And The Bad Seeds — Let Love In

Nie słuchałem tej płyty od prawie ośmiu lat. I to zupełnie nieprzypadkowo. Omijałem ja z premedytacją, kojarzy mi się z jednym z najgorszych dni mojego życia. Bo to jest tak – zdarza się czasem, że wspólne życie trzeba podzielić na dwa, a częścią wspólnego życia są kompakty. I je też trzeba podzielić i poprzegrywać. Nie miałem jeszcze wtedy komputera, ale miałem za to nagrywarkę audio do płyt CD. Było swego czasu takie ustrojstwo – wyglądało jak zwykły odtwarzacz, tyle że miało dwie kieszenie – do jednej wkładało się płytę do przegrania, a do drugiej czysty dysk (drogie były, na początku nawet po 12 złotych, potem staniały do 3-4). Najlepiej było nagrywać z prędkością jeden do jednego, bo wtedy błędów nie było i można było słuchać podczas przegrywania. No to zabrałem się do roboty, było tych płyt bardzo dużo – robota na cały weekend. Zacząłem od Nicka Cave’a. Już po pierwszych kilkudziesięciu sekundach wiedziałem, że nie było to dobry wybór. Poczułem się, jakby ktoś mi zaczął sól sypać na świeże rany i to całymi garściami. Wyłączyłem, ściszyłem? Nie. Z jakimś dziwnym samozaparciem brnąłem w tą muzykę dalej. Jakby to psychiczne prucie własnych flaków sprawiało mi przyjemność. Nie – to muzyka sprawiała. Ale za to jej treść i kontekst w jakim jej słuchałem – wprost przeciwnie. Poruszyła w mojej psychice struny, których od kilku miesięcy pilnowałem, żeby nie dźwięczały. „Let Love In” było jak betonowe koło ratunkowe. Tylko „Lost” VDGG mogło by mi wtedy przykopać mocniej. Ale nie próbowałem sprawdzić o ile mocniej. Chciało mi się śmiać, płakać, nosiło mnie po mieszkaniu, podśpiewywałem razem Cavem – stan ducha kiedy od euforii do rozpaczy i z powrotem przechodzi się w mgnieniu oka, połączony do tego z poczuciem utraty kontaktu z rzeczywistością, psychodelicznego odrealnienia tej sytuacji, a świat zaczyna się i kończy na własnej popapranej psychice. Do tego miałem wrażenie, że tylko jej jedna część  dostaje pierdolca, a druga  stoi z boku i przygląda się temu wszystkiemu z przyjaznym zainteresowaniem. Istny bad trip tylko, że bez chemii. Albo raczej na chemii wyprodukowanej przez własny organizm. Skończyła się płyta, świat wrócił. Katharsis? Nie. Katharsis przerabiałem około miesiąca wcześniej, w całkiem innym miejscu, całkiem innych okolicznościach i było znacznie spokojniejsze. To były tylko wstrząsy wtórne. Potem… Potem okazało się, że przyszła paczka od pana Marka i mam trzydzieści świeżych krążków do posłuchania. Nagrywając płyty i pakując klamoty tej drugiej połowy życia słuchałem sobie zupełnie nowej dla mnie muzyki – Ange, Corte Dei Miracoli, Alphataurus, Fruupp, Celeste, Circus 2000, Campo di Marte – and many more – w ten sposób mój mózg miał już całkiem inne zajęcie. I tak to muzyka uratowała mi życie.

A „Let Love In”? Dzisiaj rano włożyłem ja do discmana. Chciałem sobie ja przypomnieć, bo u dinozaurów jest teraz plebiscyt na płytę roku 1994. I tak bez słuchania wstawiłem ją do pierwszej trójki, ale pomyślałem, że można spróbować posłuchać jeszcze raz – z ciekawości, jaki będzie efekt. Tym razem zgodnie z przewidywaniami, obeszło się bez żadnych sensacji, a płyta dalej jest znakomita. W skrócie możemy opisać ją tak – szaleniec śpiewa o miłości. Brzmi intrygująco? I takie jest. A nawet jeszcze bardziej. Miłość śmierć i krew – ulubione zestawienie Cave’a. Ale ta miłość to też zjawisko destrukcyjne. Cave’owi i jego kompanom udało się stworzyć klimat, który łączy wszystkie te dosyć różne piosenki w jedną całość. Nie ma znaczenia czy to ballada, czy na przykład „Jangling Jack” – wszystko jest pesymistyczne, przesiąknięte melancholią i smutkiem. I grubą kartoteką w poradni zdrowia psychicznego. Porównajmy „Do You Love Me” i „Do You Love Me Part 2” – które dołuje bardziej? Nie przypadkiem to drugie? Może to pierwsze jest jak lament opuszczonego świra, ale przy drugiej, spokojnej, balladowej części, butelka, albo brzytwa otwierają się same dużo szybciej. A czy w „Let Love In”, „Loverman”, albo "Ain't Gonna Rain Anymore” jest cokolwiek optymistycznego. Czy w ogóle na tej płycie jest COKOLWIEK optymistycznego? Z całego tego zestawu "Thirsty Dog" i wspomniany "Jangling Jack" nie są takie dołujące. Gniewne, agresywne, ale przynajmniej na chwilę wychodzimy z ponurych piwnic psychiki tego Kangura. Chociaż słuchając tych obu utworów można się zorientować, że i na powierzchni wcale przyjemnie nie jest.

Pewnie może dziwić, że płyta stoi na półce osiem lat, jak w areszcie, gdyby nie plebiscyt, nie wiem, kiedy bym po nią sięgnął, która była czynnikiem spustowym czegoś… dziwnego i niepokojącego, a czego na pewno nie chciałbym przeżyć jeszcze raz i ja piszę o niej w samych superlatywach? Zanim przyszła ta czerwcowa sobota, ten album stał u mnie na półce już dobre kilka lat i kurzem nie zarastał – zdążyłem go bardzo polubić. Moim zdaniem to jedna z najlepszych płyt Cave’a i jego The Bad Seeds. Chyba tylko „Tender Prey” jest lepsze (tam jest „Mercy Seat” – to wystarczy za całe uzasadnienie). „Murder Ballads”? E tam. To Cave dla w wersji soft dla początkujących. Prawdziwe „mięcho” jest na wcześniejszych płytach. Chociażby na „Let Love in”.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.