ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Yes ─ Keys to Ascension w serwisie ArtRock.pl

Yes — Keys to Ascension

 
wydawnictwo: Essential Records 1996
 
1. Siberian Khatru (10:16)
2. The Revealing Science of God (20:31)
3. America (10:28)
4. Onward (5:40)
5. Awaken (18:29)
6. Roundabout (8:30)
7. Starship Trooper (13:06)
8. Be the One (The One; Humankind; Skates) (9:50)
9. That, That Is (Togetherness; Crossfire; The Giving Things; That Is; All in All; How Did Heaven Begin; Agree to Agree) (19:15)
 
Całkowity czas: 116:12
skład:
Jon Anderson – vocals/ Steve Howe – guitars, vocals / Chris Squire – bass and vocals / Rick Wakeman - keyboards/ Alan White – drums
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,7
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,44
Arcydzieło.
,22

Łącznie 74, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
23.12.2011
(Recenzent)

Yes — Keys to Ascension

Jesienią 1995 roku stał się cud. O ile Union nie był tak naprawdę żadnym zjednoczeniem, tylko chwilową unią personalną, o tyle w 1995 roku doszło do prawdziwego zjednoczenia podzielonego na dwa odłamy zespołu w najbardziej klasycznym składzie. No, prawie najbardziej klasycznym, bo Bruford już był nie do wyjęcia z King Crimson. Co więcej, to zjednoczenie zaowocowało dziełem wybitnym – na pewno najwybitniejszym nagranym przez Yes od czasów Going For The One, jeśli nie Relayera.

 

Czy raczej dziełami. Bo Keys To Ascension składa się tak naprawdę z dwóch niezależnych części – jedną jest rejestracja koncertów z San Louis Obispo z wiosny 1996, drugą – zbiór nowych nagrań studyjnych. I to wszystko zostało wydane na dwóch dwupłytowych albumach. Ponieważ jednak u Yes nic nie może być normalnie, nie jest tak, że jeden album zawiera tylko nagrania koncertowe, a drugi – studyjne. Nie – na pierwszym albumie pomiędzy nagrania z SLO wciśnięto dwa premierowe utwory studyjne, akurat najlepsze z całego zestawu. Drugi album składał się natomiast z jednej płyty koncertowej i jednej studyjnej. Nikt nie wie, dlaczego tak się stało – może wydawcy i menedżerowie nie wierzyli w sprzedaż nowej płyty studyjnej Yes i woleli ją ukryć pomiędzy nagraniami live? Akurat taka płyta jak Keys To Ascension problemów ze sprzedażą nie powinna mieć żadnych. Później zresztą (w 2001) nagrania studyjne z obu albumów zostały wydane na jednym wydawnictwie Keystudio. Ale to już była musztarda po obiedzie. Wrażenie, jakie mogłoby wywołać nowe studyjne wydawnictwo Yes w klasycznym składzie, zostało zaprzepaszczone, utwory z niego nigdy nie zaistniały w szerszej świadomości fanów rocka progresywnego, nie trafiły do repertuaru koncertowego Yes. Zresztą jak miały trafić, jak zniechęcony takim potraktowaniem nowego materiału Wakeman po raz kolejny odszedł z zespołu? Tak, Keys To Ascension to jest wielka zmarnowana okazja na trwałe zjednoczenie Yes.

 

Część koncertowa to było wtedy najlepsze wydawnictwo koncertowe Yes w historii - zarówno pod względem doboru repertuaru, jak i poziomu wykonawczego. W szczególności dotyczy to pierwszego albumu. Zespół uniknął tym razem dominacji utworów z lat 1971-72, przypominając za to nie grany od bardzo dawna na koncertach (i nie wydany oczywiście na żadnym koncertowym albumie) The Revealing Science of God. Pojawiła się również America Simona i Garfunkela, chociaż to akurat dla mnie jest najsłabszy punkt płyty – nudne popisy instrumentalne w żaden sposób nie uzasadniają wydłużenia tego utworu aż do dziesięciu minut. Ale o wartości nagrań z San Louis Obispo decydują przede wszystkim dwa utwory. Onward w oryginalnej wersji z Tormato jest sympatyczną, acz dość banalną piosenką, ale tu – wzbogacony o intro Howe’a na gitarze akustycznej i zaaranżowany na nowo – ujawnia całe swoje piękno. Awaken natomiast w wersji studyjnej jest już dziełem kompletnym, skończonym. Wydawałoby się, że poprawienie czegoś idealnego jest niemożliwe – a jednak wersja z SLO, z rozbudowanym centralnym fragmentem instrumentalnym, zachwyca chyba jeszcze bardziej niż oryginał, a w każdym razie inaczej.

 

Ale tak naprawdę o wartości pierwszych Kluczy decydują dwa utwory studyjne. Powiem śmiało – utwory absolutnie, bez żadnej taryfy ulgowej, dorównujące arcydziełom zespołu z lat 70. W szczególności dotyczy to Be The One – trzyczęściowej minisuity, stworzonej według najlepszych yesowych wzorców.  Zwrotka pierwszej części to moim zdaniem jeden z najcudowniejszych fragmentów, jaki kiedykolwiek Yes nagrał – na tle progresji Chrisa na picolo basie Jon śpiewa prostą, acz niezwykle uroczą piosenkę z głównym motywem Never underestimate..., muzyka jest czysta i klarowna jak górski strumień i niezakłócona choćby jednym zbędnym dźwiękiem. Po spokojnym i przejrzystym The One następuje dynamiczna część Humankind i po niej solo Howe’a, każda z tych części jest zamknięta wracającym refrenem The One, a cały utwór zamyka klamrą ten cudowny motyw Never underestimate... z początku utworu. Absolutna perła i zupełnie nie rozumiem, czemu nie docenili jej ani fani, ani sam zespół (nigdy jej nie wykonał na żywo).

That, That Is nie jest aż takim arcydziełem konstrukcji: główną osią utworu jest akustyczny motyw Howe’a, wprowadzony i rozwinięty w rozpoczynającej utwór kapitalnej Togetherness i powracający w dalszych częściach – The Giving Things i How Did Heaven Begin, stanowiących niejako zwrotne punkty utworu. Akurat te części, na równi z That Is, stanowią najlepsze fragmenty całej suity, gdy pozostałym (w szczególności Crossfire i Agree To Agree) nieco brakuje dyscypliny. Do tego cała suita urywa się zupelnie niespodziewanie – gdy aż się prosiło zamknąć ją wracającym głównym motywem Howe’a. Jakby muzycy przestraszyli się, że już za długi utwór napisali i muszą kończyć. That That Is jest więc (podobnie jak suity z Oceanów, a inaczej niż Close To The Edge, Awaken czy nawet Endless Dream) raczej kolażem niż kompozycją – ale poszczególne części tego kolażu brzmią świetnie, głównie za sprawą kapitalnej współpracy wreszcie połączonego duetu Squire-Howe. Ale i That That Is – z trudnych dla mnie do zrozumienia powodów – nie zebrał tak dobrych recenzji na jakie zasługiwał. Może to za sprawą mocno nietypowego jak na Yes tekstu? Tekstu opowiadającego historię (narkomanki Julii, która straciła dziecko w gangsterskich pojedynkach) i dopiero z niej wyciągającego sensy ogólne?

 

Be The One i That That Is same w sobie są fantastycznymi utworami. Ale wtedy, w 1996 roku, fani Yes traktowali je tylko jako zapowiedź nowych twórczych wzlotów swojego ulubionego zespołu.

Niestety, na zapowiedziach się skończyło.

 

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.