ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Sting ─ Symphonicities w serwisie ArtRock.pl

Sting — Symphonicities

 
wydawnictwo: Deutsche Grammophon 2010
 
1. Next To You (Sting) [03:20]
2. Englishman In New York (Sting) [04:23]
3. Every Little Thing She Does Is Magic (Sting) [04:56]
4. I Hung My Head (Sting) [05:31]
5. You Will Be My Ain True Love (Sting) [03:44]
6. Roxanne (Sting) [03:37]
7. When We Dance (Sting) [05:26]
8. The End Of The Game (Sting) [06:05]
9. I Burn For You (Sting) [04:03]
10. We Work The Black Seam (Sting) [07:18]
11. She’s Too Good For Me (Sting) [03:03]
12. The Pirate’s Bride (Sting) [05:02]
 
Całkowity czas: 55:40
skład:
Sting – Vocals, Acoustic Guitar, Rabble Rousers. The New York Chamber Consort. The London Players Orchestra. The Royal Philharmonic Concert Orchestra. Lisa Kim – Concertmaster. Jackie Shave – Concertmaster. Gerald Gregory – Concertmaster. Robert Mathis – Conductor, Grand Piano, Acoustic Guitar, Rabble Rousers, Arrangements. Stephen Mercurio – Conductor, Arrangements. Jo Lawry – Backing Vocals, Duet Vocals. David Finck – Double Bass. Ira Coleman – Double Bass. Dominic Miller – Acoustic Guitar, Electric Guitar. David Cossin – Percussion, Solo Percussion. Joe Bonadio – Percussion. Ben Wittman – Loop Programming. Aaron Heick – Clarinet Solo. Anthony Pleeth – Cello Solo. Shelley Woodworth – Solo Oboe. Barbara Allen – Harp. Jeff Kievit – Lead Trumpet. Jim Hynes – Trumpet. James Delagarza – Trumpet. Dylan Schwab – Trumpet. Larry DiBello – Horns. Chad Yarnborough – Horns. David Peel – Horns. Theo Primus – Horns. Birch Johnson – Trombone. Dick Clark – Trombone. Jeff Nelson – Trombone. Marcus Rojas – Tuba. Chris Botti – Rabble Rousers. Ed Cherner – Rabble Rousers. Tracy Bufferd – Rabble Rousers. Karyn Chenker – Rabble Rousers. David Hartley – Arrangements.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,5
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,2

Łącznie 14, ocena: Album jakich wiele, poprawny.
 
 
Ocena: 3 Album słaby, nie broni się jako całość.
12.03.2012
(Recenzent)

Sting — Symphonicities

- Dzień dobry, Volker z tej strony, Deutsche Grammophon się kłania. Czy mam przyjemność z panem Stingiem?
- Yyy, tak, ale… chwila. Trudie! Cholerny pies, znów się zlał na dywan, czemu ten durny kundel nam to ciągle robi, kochanie? Znajdź któregoś z tych tutejszych facetów, niech to zetrze. Jezu, jak wali! Eee, co to ja miałem... a, tak. Witam, w czym mogę pomóc?
- Wie pan, ostatnio przejrzeliśmy pana kontrakt i, niestety, wychodzi na to, że do końca roku musiałby pan dostarczyć nam nowy album. Miały być trzy albumy, a na razie mamy dwa?
- Tylko dwa? Myślałem, że było więcej, cholera, tyle tych płyt już nagrałem, człowiek się gubi… Co, nikogo nie ma? Cholera, Trudie, to przynieś wiadro i szmatę, sam się tym zajmę. O czym to… aaa, fakt. Ale akurat nic nowego nie napisałem. Może jakieś kolędy, albo coś? Gotowych utworów od cholery, do tego znakomita większość w public domain, nie trzeba będzie płacić kompozytorom. Za to kupię sobie jeszcze jedną piwnicę z winem. Próbował pan kiedyś toskańskie wino? Może wyślę panu parę butelek…
- Ale, panie Sting, kolędy już były. Wydaliśmy je parę miesięcy temu?
- Tak? A, racja, było coś takiego. Może jakaś składanka? Napisałem tego tyle, że niektórych kawałków to już sam nie pamiętam. Czasem coś leci w radiu i mówię Trudie, że facet świetnie mnie naśladuje i nagle się okazuje, że to moja piosenka, a ja o niej zapomniałem, cholera, starość nie radość. O! A jakby tak nagrać parę piosenek od nowa, tylko z orkiestrą zamiast zespołu? Ludzi to poruszy, że takie podniosłe i wyrafinowane, bo z orkiestrą!
- Ale... wie pan, to trzeba będzie przearanżowywać, pozmieniać, ułożyć i porozpisywać partie instrumentalne. Masę roboty z tym będzie…
- E, tam. Melodie są dobre, to po co je ruszać? Zamiast gitar damy smyczki, albo samą wiolonczelę nawet, zajebisty instrument to przecież jest. Tak wzruszająco, poruszająco brzmi! Zamiast klawiszowego tła damy orkiestrowe, niech grają dokładnie to samo. Chyba gdzieś nawet mam w domu nuty, to zaraz je panu wyślę. W sumie po co zmieniać na siłę, jak w oryginale jest dobrze? Jak się uwiniemy, to już latem powinno być na rynku. A potem może jakaś trasa?
- W sumie, to dobry pomysł jest. W takim razie, jesteśmy umówieni. Jak tylko będzie pan gotowy, możemy zaczynać pracę. W każdym razie, z naszej strony, zaczynamy się rozglądać za jakąś dobrą orkiestrą studyjną.
- OK. To ja poszukam tych nut. Trudie! Co z tą szmatą?

***

Prawie rok temu, wspólnie ze znajomym, obsłuchiwaliśmy nową płytę pewnego zespołu. Gdy „Welcome To My DNA” dobiegło końca, compadre z żalem stwierdził: „Cholera, tak fajnie się zapowiadało, przecież jedynka była zajebista, a teraz to już zupełny Sting się z tego zrobił…” Zostawiając Blackfield na boku – przemiana byłego szefa The Police w synonim muzyki mdłej, nudnej, bezbarwnej i nijakiej to zjawisko, wobec którego trudno przejść obojętnie.

Kiedyś bardzo lubiłem Stinga. Pierwsza i początki drugiej klasy ogólniaka to z jednej strony było The Doors i Pink Floyd, z drugiej – właśnie Sting. Facet, który stworzył własną wersję pop-rocka – eklektycznego, zaprawianego jazzem czy etnicznymi wątkami, stworzonego i wykonywanego z ogromną klasą. Pamiętam, jak odkrywałem dla siebie kolejne płyty byłego Policjanta – najpierw eklektyczną, ale bardzo ciekawą i udaną „The Dream Of The Blue Turtles”. Potem, po koncertowym, pop-jazzowym „Bring On The Night”, przyszło „…Nothing Like The Sun” – swoiste rozwinięcie koncepcji artystycznych ze „Snu…”, podane w bardziej wyrafinowanej, mniej eklektycznej, ciekawszej formie. To były dwie świetne płyty, choć na każdej znalazł się tzw. kasztan – utwór niezbyt udany, przebojowy, ale bez wdzięku i w sumie odrobinę psujący odbiór całości. OK – akurat doklejenie do „…Nothing Like The Sun” „We’ll Be Together” podobno wymusili szefowie wytwórni płytowej, bo uznali, że płyta jest za mało komercyjna.

W przypadku „The Soul Cages” wątpliwości już nie było: to płyta wielka, bez żadnego słabego punktu. Przeboje – „All This Time” i „Mad About You” – tym razem nie odstawały poziomem od całości – niezwykle klimatycznej, smutnej, przesiąkniętej specyficznym spleenem portów, doków i ulic Newcastle (pamiętamy „Dopaść Cartera”?), mniej eklektycznej, mniej chwytliwej niż poprzednie, bardzo spójnej. Do dziś zresztą właśnie „Klatki Duszy” pozostają dla mnie najlepszą z płyt Stinga.

„Ten Summoner’s Tales” nie było albumem tak udanym jak poprzednie płyty eks-Policjanta. Ale to była naprawdę dobra płyta: może chwilami aż nazbyt eklektyczna, może nie tak spójna jak wielka poprzedniczka, może brakowało większej ilości znakomitych utworów – ale były tam momenty wielkie: stworzona i nagrana z Erikiem Claptonem „It’s Probably Me”, wyciskająca łzy w finale „Leona” „Shape Of My Heart:, może trochę ckliwa „Fields Of Gold”… Tak – to bez wątpienia była bardzo dobra płyta.

Po intrygującym, klimatycznym soundtracku „The Living Sea” pojawiło się „Mercury Falling”. Pamiętam, że kupiłem kasetę w dniu premiery, gdy tylko się pojawiła w sklepach. I pamiętam zaskoczone „Hmmm!” po jej przesłuchaniu. Bo na „Mercury” Sting bardzo wyraźnie obniżył loty. Niby próbował znów tworzyć eklektyczną muzykę, tu flirtował z sambą, tam z country, ale… W sumie trudno byłoby znaleźć na tej płycie chociaż jeden dobry utwór. Wszystkie są raczej przeciętne, niespecjalnie się wyróżniające. W efekcie powstała płyta nudnawa, jakby matowa, pozbawiona specjalnego blasku, wykonana jakby mechanicznie, bez blasku, bez energii, bez ikry. To było pierwsze prawdziwe rozczarowanie, jakiego dostarczył mi Sting.

„Brand New Day” zdawał się wskazywać, że kryzys twórczy eks-Policjanta był chwilowy. Że „Mercury Falling” było jedynie przykrym wypadkiem przy pracy. Bo na tej płycie Sting znów dostarczył słuchaczom porcję ciekawych, barwnych, czasami zaskakujących kompozycji. Nie brakowało rzeczy naprawdę dużego formatu – jak porywająca „Desert Rose”, jak zaskakująco eklektyczna „Fill Her Up”, jak „Perfect Love (Gone Wrong)” – gdzie nawet francuskojęzyczna rapowana wstawka pasowała i nie raziła słuchacza. Tak – to była płyta na poziomie „Ten Summoner’s Tales”. Bardzo dobrą pozycją okazała się też koncertowa „…All This Time”. Wydawało się, że kryzys twórczo-wykonawczy Sting ma za sobą.

Wydawało się. „Sacred Love” okazała się płytą jeszcze gorszą niż „Mercury Falling”. Z całego albumu wyróżniał się na dobrą sprawę jedynie „Stolen Car (Take Me Dancing)” – wyróżniał się jedynie dlatego, że reszta była zwyczajnie słaba. Trochę rocka, trochę nowoczesnych brzmień, flirt z nowymi stylami w muzyce (r’n’b w „Whenever I Say Your Name – z udziałem Mary J. Blige), wymuskana produkcja – i wiejąca na kilometr nuda i brak ciekawych pomysłów.

O ile „Sacred Love” było płytą słabą – kolejne dzieło Stinga było płytą złą. Koncepcja „Songs From The Labyrinth” była ciekawa – staroangielskie pieśni, wykonywane przez Stinga przy akompaniamencie lutnisty, bez jakiegokolwiek unowocześniania, jak najbardziej tradycyjnie, z pietyzmem. I tak to brzmi: piękne, subtelne melodie delikatnie wygrywane na lutni – i niszczący cały efekt Sting. W rockowej czy popowej oprawie niedostatki jego głosu niespecjalnie dokuczały – tutaj, do eterycznej, delikatnej, zwiewnej muzyki jego schrypnięty głos pasował jak świni kamizela. Delikatne, subtelne tony lutni i ochrypły, nieczysty śpiew, z niedbałą artykulacją, o dość ograniczonej skali – chwilami trudno było uniknąć wrażenia, że to jakiś parodystyczny wygłup Tymona Tymańskiego. Niestety, to było na serio. Podobnie jak „If On A Winter’s Night” – nudnawy zbiór karolek (jak to jeden z redakcyjnych kolegów określa), monotonny, zagrany poprawnie, ale dość mechanicznie i bez serca.

A co do „Symphonicities”… no cóż. Mamy tu dokładnie to, co widać na okładce: wybór autorskich kompozycji Stinga przearanżowanych na głos i orkiestrę symfoniczną. Niestety – zrobiono to po najmniejszej linii oporu i instrumenty orkiestrowe na ogół po prostu dublują to, co wcześniej wykonywały gitary, instrumenty klawiszowe i sekcja rytmiczna. „Englishman In New York” i zwłaszcza „When We Dance” praktycznie niczym nie różnią się od wersji wyjściowych; w „We Work The Black Seam” oryginalną instrumentację zastąpiono rozbudowaną sekcją dętą – co brzmi całkiem oryginalnie, i gdyby nie powielano tak dosłownie wcześniejszej warstwy melodycznej, ale postarano się całość jakoś zmodyfikować, stworzyć ciekawą alternatywę – byłoby bardzo miło. Niestety, znów mamy do czynienia z mocno zachowawczym fragmentem płyty. Inna rzecz, że nawet gdy Sting próbuje coś zmodyfikować w oryginalnych aranżacjach, efekty są delikatnie mówiąc dyskusyjne: z „Roxanne” usunięto reggae’ową rytmikę, a całości próbowano nadać tajemniczy, uwodzicielski sznyt jakby rodem z filmów noir. Niestety, plany były dobre, ale wyszło słabo: nowa „Roxanne” nie ma wdzięku ani erotycznej iskry oryginału, za to zwyczajnie nudzi. Chwilami te modyfikacje zatrzymały się nawet nie tyle wpół, co na początku drogi: „Every Little Thing She Does Is Magic” i „I Hung My Head” zaczynają się ciekawie, intrygująco, ale ciekawe pomysły kończą się na wstępie, a potem mamy znów odtwórcze zastąpienie oryginalnych partii instrumentalnych partiami orkiestrowymi.

Na całej płycie są dwa fragmenty, gdzie nagle zaczyna się dziać coś ciekawego. Dwa fragmenty, podnoszące ocenę płyty o całą gwiazdkę. „You Will Be My Ain True Love” i „The Pirate’s Bride”. To te, w których Stingowi towarzyszy wokalistka Jo Lawry. Zwłaszcza zapada w pamięć ten drugi, minorowy w nastroju, bardzo kojarzący się z doskonałą płytą “The Soul Cages”. „You Will…”, pochodzące z filmu „Cold Mountain”, w oryginale było utrzymane w stylistyce country/bluegrass – tu zostało wykonane w bardzo oszczędnej wersji, prawie a cappella, i nagle otrzymaliśmy bardzo ciepłą, intymną pieśń-rozmowę kochanków.

W sumie: no cóż… ten projekt na pewno miał spory potencjał. Niestety – zrealizowano go po najmniejszej linii oporu, na odczepnego, jakby Stingowi niespecjalnie zależało na nowej płycie. Cóż, niegdysiejszy Policjant najwyraźniej woli leniuchowanie na emeryturze od nagrywania dobrych płyt.

Niestety, kolejna przeciętna płyta Stinga.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.