ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Young, Neil ─ Rust Never Sleeps w serwisie ArtRock.pl

Young, Neil — Rust Never Sleeps

 
wydawnictwo: Reprise Records 1979
dystrybucja: Warner Music Poland
 
1. My My Hey Hey (Out Of The Blue) (Young, Blackburn) [03:45]
2. Thrasher (Young) [05:38]
3. Ride My Llama (Young) [02:29]
4. Pocahontas (Young) [03:22]
5. Sail Away (Young) [03:46]
6. Powderfinger (Young) [05:30]
7. Welfare Mothers (Young) [03:48]
8. Sedan Delivery (Young) [04:40]
9. Hey Hey My My (Into The Black) (Young) [05:18]
 
Całkowity czas: 38:29
skład:
Cuts 1 through 5: Neil Young – Acoustic Guitar, Harmonica, Piano, Vocals. Nicolette Larson – Vocals. Joe Osborn – Bass. Carl Himmel – Drums. Cuts 6 through 9: Neil Young – Electric Guitar, Vocals. Frank “Poncho” Sampedro – Electric Guitar, Vocals. Billy Talbot – Bass, Vocals. Ralph Molina – Drums.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,4

Łącznie 11, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
13.01.2013
(Recenzent)

Young, Neil — Rust Never Sleeps

Przystanek Kanada odcinek XVII: Zorza polarna (Aurora Borealis).

Gdy w roku 1977 „American Stars ‘n’ Bars” trafił na rynek, Neil Young zajmował się kilkoma projektami. Rozpoczął przygotowania do realizacji filmu fabularnego „Human Highway” – przedziwnej antynuklearnej fantazji, która ostatecznie kosztowała go kilka milionów dolarów; grał jamowane, okazyjne koncerty z grupą The Ducks (ograniczone do obszaru miasta Santa Ana – z przyczyn kontraktowych nie mógł wyruszyć w trasę – obejmującą więcej niż jedno miasto – z innym zespołem akompaniującym niż Crazy Horse); szykował się do kolejnej rundy koncertów z Crazy Horse właśnie; do tego pracował nad kolejnym albumem solowym. „Comes A Time” miał być w prostej linii następcą „Harvestu”: mocno akustyczny, wyciszony, z wyraźnymi echami – a nawet więcej niż echami – folku i country, do tego wyprodukowany bardzo starannie, wręcz będący swoistą studyjną superprodukcją (gdy okazało się, że na skutek błędu konsoli nagrywającej niektóre częstotliwości zarejestrowały się źle – co ponoć było ledwo słyszalne – wydał bez namysłu 200 000 dolarów, by nagrać całość na nowo, a wadliwe taśmy zniszczył). (Więcej o „Comes A Time” tu: http://artrock.pl/recenzje/51335/young_neil_comes_a_time.html)

Gdy „Comes” trafił na rynek wczesną jesienią 1978 – Neil Young był już w trakcie kolejnej mamuciej trasy z Crazy Horse. Podczas przygotowań przedtrasowych zetknął się z zespołem Devo; jeden z muzyków tegoż zespołu podczas prób nucił slogan reklamowy „Rdza nigdy nie śpi”. Dla Younga to zwięzłe hasło szybko stało się definicją nowej trasy: rdza nigdy nie śpi – artysta musi być zawsze czujny, reagować na nowe trendy i brzmienia, by zachować kreatywność, by uniknąć stania się cieniem samego siebie. Neil Young stwierdził, że czas nieco odświeżyć swój image i swoje brzmienie.

Czas po temu był szczególny. Wszak kilkanaście miesięcy wcześniej na robotniczych ulicach i dzielnicach Londynu eksplodował punk. Punkowa rebelia przetaczała się z hukiem po świecie, spychając w otchłań zapomnienia jednych wykonawców i wynosząc na szczyty drugich. Neil Young nie pozostał głuchy na punkową rewolucję – której był zresztą jednym z praojców (wielu muzyków punkowych wymieniało album „Tonight’s The Night” i koncerty Younga z połowy lat 70. – pełne złości, frustracji, często wręcz arogancji wobec publiki – jako ogromne źródło inspiracji).

Zaproponował widzom widowisko niezwykłe: z technicznymi przebranymi za Jawów z „Gwiezdnych Wojen”, ze sceną zastawioną wielokrotnie powiększonymi makietami zespołowego sprzętu. Nierzadko prowokował widownię: przebierał się był za sprzedawcę popcornu i chodził (nie rozpoznany) wśród publiki, reklamując swój towar, podczas gdy ze sceny płynęły zapowiedzi, że Neil Young nie wyjdzie na scenę, póki sprzedawca popcornu nie opuści widowni. Set był podzielony na dwie części: solową akustyczną i elektryczną z Crazy Horse. Z koncertowych nagrań (głównie z występu w San Francisco, z usuniętymi dźwiękami publiczności – choć chwilami można je wychwycić w tle) Neil Young zestawił swój kolejny album – zatytułowany po prostu „Rust Never Sleeps” (całość uzupełniły dwa nagrania jeszcze z sesji „Comes A Time” – „Ride My Llama” i „Sail Away”) i podzielony na dwie części – strona A była w całości akustyczna, strona B – elektryczna.

„Rust Never Sleeps” często uchodzi za najlepszy album Neila Younga, magnum opus Kanadyjczyka. No cóż – nie ulega wątpliwości, że to płyta bardzo dużego kalibru, głównie za sprawą kompozycji: nie ma tu żadnych wypełniaczy (najbliżej tego miana byłby może nieco surrealistyczny „Ride My Llama”), całość jest niezwykle równa. Całość spinają klamrą dwie kompozycje, stanowiące rozważania Neila nad wszystkim, co wiąże się z byciem muzykiem rockowym: akustyczna „My My Hey Hey (Out Of The Blue)” i elektryczna „Hey Hey My My (Into The Black)”, powstałe we współpracy z muzykiem The Ducks, Jeffem Blackburnem. Powstałe pod wrażeniem rewolucji punkowej i osoby Johnny’ego Rottena, stanowią swoistą apoteozę rockowego życia: lepiej spłonąć, niż wyblaknąć, niż dać się rdzy, a rock ‘n’ roll nigdy nie umrze, bo rock ‘n’ roll to dużo więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka… To właśnie wers z tej piosenki zacytował w swym pożegnalnym liście Kurt Cobain.

Temat życia i działalności muzyka rockowego powraca także w „Thrasher” – jednym z najbardziej intrygujących dzieł Younga, choć pozornie bardzo prostym: zbudowanym na niezbyt złożonej partii gitary akustycznej i Neilu chwilami bardziej recytującym czy nucącym, niż śpiewającym kolejne wersy tego tajemniczego, metaforycznego, nieco dylanowskiego w formie strumienia świadomości. Ale „Rust Never Sleeps” to nie tylko obserwacje z życia muzyka. Jest tu także przecież surrealistyczny obrazek „Ride My Llama”. Jest pochwała życia w stałym związku z ukochaną kobietą w ciepłym, zaśpiewanym w dwugłosie z Nicolette Larson „Sail Away”. I wreszcie małe cudeńko, „Pocahontas”. Napisane, gdy Neil oglądał w telewizji Sasheen Littlefeather, odbierającą Oscara dla Marlona Brando (za „Ojca chrzestnego”), gdyż Brando odmówił udziału w ceremonii w geście protestu przeciwko traktowaniu rdzennych mieszkańców USA. Będące swoistą elegią dla dawnej, północnoamerykańskiej idylli, stopniowo całkowicie zniszczonej przez przybyszy z Europy. Ten sam wątek, widziany z perspektywy indiańskiej, pojawia się też w utworze otwierającym stronę elektryczną – „Powderfinger”.

Właśnie, strona elektryczna. O tym, że Neil Young lubi przybrudzone, przesterowane, chropowate gitarowe dźwięki, słuchacze wiedzieli już dawno. Nigdy wcześniej jednak nie zaproponował słuchaczom takiej porcji hałasu. Pełnej jazgotu, gitarowych sprzężeń, agresywnej i wściekłej jak nigdy przedtem. Najbardziej normalnie wypada jeszcze właśnie „Powderfinger” – całkiem melodyjna kompozycja, z solidnym rockowym graniem całego Crazy Horse. Ale w rozbujanym „Welfare Mothers” Neil daje już poszaleć gitarom: swojej i Franka Sampedro, wypuszczając się na ocean przesteru i jazgotu, wspieranego basowym bulgotem Billy’ego Talbota. Ciężko, mocno brzmi też masywny riff otwierający „Sedan Delivery”, swoisty przekrój przez świat końca lat 70. w przeróżnych jego aspektach – wojen, nauki, hazardu itp. (zresztą dla polskiego słuchacza brzmiący dość znajomo – mieli na czym panowie z Dżemu budować legendarnych „Niewinnych”). Niezwykle motoryczny w zwrotce, intrygująco kontrastowanej zwolnionym, ciut spokojniejszym refrenem. I na sam koniec „Hey Hey My My (Into The Black)”. Chwilami – wręcz najciężej brzmiący utwór z całej drugiej strony.

Neil Young i jego wydawcy postanowili dostarczyć słuchaczom jeszcze paru porcji nagrań z trasy „Rust Never Sleeps”. Na ekrany kin trafił film pod tym samym tytułem, świetnie dokumentujący Younga i jego kamandę na żywo na scenie; do sklepów zaś trafił podwójny album koncertowy. Ale o nim będzie już w odcinku XVIII: Pożar (Burning Down The House).

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.