ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wayne, Jeff ─ Jeff Wayne's Musical Version Of The War Of The Worlds w serwisie ArtRock.pl

Wayne, Jeff — Jeff Wayne's Musical Version Of The War Of The Worlds

 
wydawnictwo: Columbia 1978
 
The Coming Of The Martians: 1. The Eve Of The War (J.Wayne, D.Wayne) [09:06]
2. Horsell Common And The Death Ray (J.Wayne, D.Wayne) [11:36]
3. The Artilleryman And The Fighting Machine (J.Wayne, D.Wayne) [10:34]
4. Forever Autumn (J.Wayne, D.Wayne, Vigrass, Osborne) [07:43]
5. Thunder Child (J.Wayne, D.Wayne, Osborne) [06:07]
The Earth Under The Martians: 6. The Red Weed (J.Wayne, D.Wayne) [05:53]
7. The Spirit Of Man (J.Wayne, D.Wayne, Osborne) [11:38]
8. The Red Weed (Part 2) (J.Wayne, D.Wayne) [05:26]
9. The Artilleryman Returns (J.Wayne, D.Wayne) [01:27]
10. Brave New World (J.Wayne, D.Wayne, Osborne) [12:13]
11. Dead London (J.Wayne, D.Wayne) [08:37]
12. Epilogue (Part 1) (J.Wayne, D.Wayne) [02:31]
13. Epilogue (Part 2) (J.Wayne, D.Wayne) [01:50]
 
Całkowity czas: 94:44
skład:
The Players: Richard Burton – The Journalist. Justin Hayward – The Sung Thoughts Of The Journalist. David Essex – The Artilleryman. Chris Thompson – The Voice Of Humanity. Phil Lynott – Parson Nathaniel. Julie Covington – Beth (The Wife Of Parson Nathaniel). Jo Partridge – The Heat Ray. Jerry Wayne – The Voices Of NASA Control. The Musicians: Jeff Wayne – Piano, Harpsichord. Chris Spedding – Guitars. Jo Partridge – Guitars. Ken ‘Prof’ Freeman – Synthesizers. Paul Hart – Piano. George Fenton – Tar, Santur, Autoharp. Herbie Flowers – Bass Guitar. Barry Morgan – Drums. Barry De Souza – Percussion. Roy Jones – Percussion. Ray Cooper – Percussion. Billy Lawrie, Gary Osborne, Chris Thompson & Paul Vigrass – The Accompanying Vocalists. Geraldine ‘Pest’ Wayne – The Sound Effects Maker. Narrative written by Doreen Wayne – adapted from the classic science fiction story by Herbert George Wells. Dramatic and narrative sections directed by Charles Dubin and Jerry Wayne. Composed, orchestrated, conducted and produced by Jeff Wayne.
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,4

Łącznie 13, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
13.11.2015
(Recenzent)

Wayne, Jeff — Jeff Wayne's Musical Version Of The War Of The Worlds

Historia pełna jest utalentowanych artystów, którzy nie do końca wykorzystali swój ogromny potencjał, z bardzo różnych powodów. Był kiedyś taki człowiek, którego postrzegano jako następcę Sir Laurence’a Oliviera i jednego z najwybitniejszych szekspirowskich aktorów w historii. I choć miał na koncie wiele neizapomnianych ról – tak na ekranie, jak i na deskach sceny – pozostawił po sobie wrażenie niewykorzystanego w pełni olbrzymiego talentu.

Richard Jenkins urodził się w walijskim Pontrhydyfen 10 listopada 1925. Był przedostatnim z trzynaściorga dzieci walijskiego górnika; w szkole pochłaniał go sport – rugby (po latach zawodowi rugbyści stwierdzili, że miał dużą szansę na profesjonalną karierę), krykiet i tenis stołowy. Pochłaniała go również literatura, a nauczyciel, Philip Burton, stwierdził, że młody Jenkins ma spory talent sceniczny. Również w tym czasie zaczęły się przygody z używkami; ponoć pierwszego papierosa wypalił jako ośmiolatek, a w wieku 12 lat regularnie pił. Z Burtonem spotkał się ponownie podczas służby w wojsku, gdzie za namową swojego nauczyciela zaczął występy w amatorskim teatrze. Philip traktował młodego Richarda jak syna i wspólnie z kolegami zaczął udzielać mu lekcji prawdziwego, poważnego aktorstwa scenicznego. Jenkins był tak wdzięczny swemu protektorowi, że w pewnym momencie zmienił nazwisko – i w roku 1944 służbę w RAF rozpoczął nawigator Richard Burton.

Po zakończeniu wojny Richard zaczął powoli piąć się po szczeblach kariery. Oprócz sceny, zaczął też grywać w filmach; jednak początkowo to w teatrze odnosił sukcesy, zwłaszcza w repertuarze szekspirowskim; po znakomitym występie w roli księcia Hala w „Henryku IV” w roku 1951 awansował do aktorskiej ekstraklasy, obok takich sław jak John Gielgud czy Paul Scofield. Szybko też upomniało się o niego Hollywood… Burton mieszał występy na deskach sceny z rolami filmowymi, pojawiła się też pierwsza nominacja do Oscara. Nabierającą rozpędu karierę przystopowały czynniki zewnętrzne. W roku 1953 na przyjęciu poznał Elizabeth Taylor i choć nie zrobił wtedy na niej najlepszego wrażenia, po upływie prawie dekady, gdy spotkali się na planie „Kleopatry”, od razu między nimi zaiskrzyło. Burton i Taylor stali się gwiazdami kolorowych gazetek, relacjonujących z pikantnymi szczegółami ognisty romans (a Richard był w tym czasie żonaty)… W drugiej połowie lat 60. coś się załamało. Co prawda pojawiały się jeszcze świetnie oceniane kreacje, ale obok nich coraz częściej trafiały się porażki kasowe. Do tego Burtonowie żyli ponad stan i żeby jakoś utrzymać rozrzutną żonę, Richard zaczął coraz częściej występować w filmach i sztukach przeciętnych czy wręcz słabych, byle tylko co nieco zarobić. Do tego w hollywoodzkim kinie skończyła się era wielkich produkcji, nadeszły lata 70., czego Elizabeth jakoś nie potrafiła zauważyć… Burtonowie rozwiedli się w roku 1974; co prawda rok później znów wzięli ślub, ale w 1976 było już po wszystkim. Koniec związku z Taylor podziałał na Burtona ożywczo: co prawda nadal zdarzały się porażki („Egzorcysta II” – ‘nuff said), ale i wielkie kreacje (choćby w scenicznej i kinowej wersji „Equusa”). Świetnie oceniany występ w tytułowej roli w serialu „Wagner”, bardzo dobra rola O’Briena w „1984” – ale dekady picia na skalę, w której Ozzy wypada niczym niewinny amator, zaczęły robić swoje (zresztą alkoholizm Burtona już w latach 70. spowodował, że producenci nie chcieli go zatrudniać), a palenie kilku paczek papierosów dziennie nie poprawiło sytuacji. 5 sierpnia 1984 Richard Burton zmarł w swoim domu w szwajcarskim Celigny.

Muzyczna wersja „Wojny światów” Wellsa to było rodzinne przedsięwzięcie. Jerry Wayne, ceniony aktor, piosenkarz i producent sceniczny, był wielkim fanem powieści i miłość tą dzielił z drugą żoną Doreen, zaszczepił ją też synowi Jeffowi. Jeff Wayne – rocznik 1943, w latach 70. już całkiem uznany twórca muzyki do reklamówek i programów telewizyjnych, jak również musicalu „Opowieść o dwóch miastach” do libretta swego ojca, który okazał się sporym sukcesem na West Endzie, za muzyczną wersję „Wojny światów” zabrał się w drugiej połowie lat 70. Sam napisał i zaaranżował muzykę i orkiestracje, macocha na podstawie oryginalnego tekstu napisała narrację, tekściarz Eltona Johna skrobnął teksty piosenek, jako wokalistów zaproszono m.in. Davida Essexa, Justina Haywarda i Phila Lynotta, narratorem został Richard Burton, Jeff wyprodukował całość – i we wrześniu 1978 podwójny album trafił na rynek. Okazał się bestsellerem (wydana na singlu skrócona wersja „Forever Autumn” też odniosła sukces) i do dziś jest regularnie wystawiana przez Wayne’a na scenach (od 2011 roku odtwarzane z taśmy partie Burtona zastąpiły nowe, czytane przez Liama Neesona).

„The Musical Version Of The War Of The Worlds” dzieli się, jak dzieło Wellsa, na dwie części – pierwsza to najazd Marsjan, druga to ziemia pod ich panowaniem oraz nagły koniec tegoż (Wayne’owie dopisali jeszcze autorski epilog całości). Muzycznie obie płyty też nieco różnią się od siebie – album nr 1 jest bowiem co nieco monotonny, mniej urozmaicony. Orkiestrowe pasaże, syntezatorowe fanfary, do tego podkreślony, wyraźny, taneczny rytm wywiedziony z disco – tak wypada lwia część „The Coming Of The Martians”. Nie żeby brakowało tu ciekawszych momentów: ponury, narastający, basowy puls pięknie otwiera „Horsell Common And The Death Ray”, a sekwencję, w której pierwsi śmiałkowie zostają spaleni przez Marsjan promieniem śmierci, ilustruje zgrzytliwa gitara elektryczna o mocno przetworzonym brzmieniu. W połączonych ze sobą „Forever Autumn” i „Thunder Child” dramatyczny śpiew Haywarda (momentami puszczany przez vocoder), smyczkowe crescenda i mocny, rytmiczny puls ciekawie przegryzają się z łagodnymi, klawesynowymi wstawkami. Generalnie w tej częśći Wayne preferuje jednak dyskotekowy, rytmiczny, pulsujący groove – w „The Artilleryman And The Fighting Machine” pojawia się długi pasaż oparty na takim właśnie tanecznym rytmie, na bazie którego dostajemy rozbudowane popisy gitarowe i syntezatorowe. Do tego przeróżne dźwiękowe efekty i odjazdy; czasem te efekty dźwiękowe po latach robią co nieco komiczne wrażenie (świdrujące dźwięki syntezatorów, pojawiające się w „Forever Autumn”).

Na drugim dysku robi się ciekawiej. Bicie serca, powoli narastający syntezatorowy, minorowy wstęp, aż po klawiszowo-gitarowe fanfary – już „The Red Weed (Part 1)” robi lepsze wrażenie niż kompozycje z pierwszej części. Jeszcze ciekawiej dzieje się w „The Spirit Of Man” – dynamiczne pasaże znów oparte na nieco dyskotekowym rytmie zostały tu obudowane dramatycznymi orkiestrowo-syntezatorowymi partiami, do tego równoważą je spokojniejsze fragmenty, choćby instrumentalny pasaż w środku nagrania – z gitarą ładnie płynącą na syntezatorowym tle nieco w klimacie Pink Floyd. I do tego kapitalny, pełen dramatyzmu duet wokalny Phila Lynotta i Julie Covington… Ciekawie jest też w „The Red Weed (Part 2)” – klawiszowe fanfary, gęste niby-symfoniczne brzmienie, a napięcie najlepiej kreuje płacz oboju w spokojnych fragmentach. „Brave New World” to taka trochę minisuita w duchu „The Spirit Of Man” – sporo dramatycznych fragmentów, David Essex też się nie oszczędza, a z drugiej strony są tu momenty wyciszone, melancholijne. We floydowskim duchu rozwija się „Dead London” – oszczędna, łkająca gitara, klawiszowe tło, łagodnie punktujący wszystko Herbie Flowers i momenty z użyciem talk-boxa jakby wprost z „Animals”, a w finale powracają smyczkowo-klawiszowe crescenda i pulsujący dyskotekowy rytm znany z pierwszej płyty. A na sam koniec mamy jeszcze dopisany przez Wayne’ów epilog – Wells zastanawiał się, czy pokonani przez ludzkie mikroby Marsjanie nie powrócą znów, bogatsi o nowe doświadczenia i lepiej przygotowani, transmisja z centrów komunikacyjnych NASA, które nagle tracą kontakt z wysłanym na Marsa lądownikiem, rozwiewa wątpliwości…

„Wojna światów” nie jest dziełem na poziomie choćby „Podróży do wnętrza Ziemi” Wakemana. Brakuje tu aż tak pięknych, bajkowych, czarownych fragmentów, jakie zdarzały się w dziele Ricka, całość też mimo wszystko wypada nieco monotonnie. Tym niemniej po latach płyta Wayne’a broni się dobrze: jest to ciekawy, interesujący i jak najbardziej zasługujący na uwagę album. Także od strony wokalnej: o Lynotcie i Covington już było, karygodnie niedoceniany David Essex jako artylerzysta też dobrze sobie radzi (choć chwilami trochę szarżuje), a Hayward ciekawie różnicuje śpiewane partie narratora – czasem jest bardziej podniosły, czasem dramatyczny, czasem smutny. Ale najwięcej miejsca dostał dla siebie Richard Burton – i to jego kreacja podnosi ocenę płyty o gwiazdkę: nie szarżuje, nie przytłacza słuchacza swoją rozbudowaną narracją, wręcz przeciwnie – przez cały czas czyta swoje partie w opanowany, stonowany sposób, co nie przeszkadza mu w żaden sposób oddać całej gamy emocji zawartej w tekście.

Szkoda chłopa. Cholernie szkoda.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.