ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wire ─ Pink Flag w serwisie ArtRock.pl

Wire — Pink Flag

 
wydawnictwo: Harvest Records 1977
 
1. Reuters [3:03]
2. Field Day for the Sundays [0:28]
3. Three Girl Rhumba [1:23]
4. Ex Lion Tamer [2:19]
5. Lowdown [2:26]
6. Start to Move [1:13]
7. Brazil [0:41]
8. It's So Obvious [0:53]
9. Surgeon's Girl [1:17]
10. Pink Flag [3:47]
11. The Commercial [0:49]
12. Straight Line [0:44]
13. 106 Beats That [1:12]
14. Mr. Suit [1:25]
15. Strange [3:58]
16. Fragile [1:18]
17. Mannequin [2:37]
18. Different to Me (Annette Green) [0:43]
19. Champs [1:46]
20. Feeling Called Love [1:22]
21. 1 2 X U [1:55]
 
Całkowity czas: 35:37
skład:
Colin Newman – vocals, guitar on Lowdown and Strange

Robert Gotobed – drums

Bruce Gilbert – guitar

Graham Lewis - bass

gościnnie:
Kate Lukas – flute on Strange
Dave Oberlé – back-up vocals on Mannequin
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,1

Łącznie 1, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
24.04.2019
(Gość)

Wire — Pink Flag

Jeśli punk progresywny istnieje, to grali go Wire. Bo tak – skoro był rok 1977, wykonywali krótkie, szybkie, gitarowe numery na najważniejszej scenie nurtu, trafili na składankę The Roxy London WC2, to pierwsza myśl brzmi: punk jak nic. A to tylko pół prawdy.

Przede wszystkim z punkowym etosem nie zgadza się pochodzenie i wykształcenie. To nie byli zbuntowani synowie robotniczych osiedli, tylko chłopcy z klasy średniej, po uczelniach artystycznych – malarstwie, ilustratorstwie, projektowaniu. Zresztą ostrożnie z tym chłopcy, skoro najstarszy z nich, gitarzysta Bruce Gilbert, miał skończoną trzydziestkę. Umieli posługiwać się instrumentami – choć wbrew wizerunkowi wielu punkrockerów w rzeczywistości umiało grać, toteż nie traktowałbym tego jako wyróżnika. Ze swoim artystycznym backgroundem mieli jednak do grania inne podejście, raczej metodyczne niż spontaniczne. W ich wydaniu nie był to szczery krzyk sprzeciwu, tylko zaplanowane działanie. Jak się o ich wczesnych koncertach wyraził Gilbert: Widziałem to trochę jako laboratorium, nie w sensie muzycznym, lecz kulturowym, gdyż ludzie eksperymentowali z samymi sobą – zachowaniem, wyglądem, ubiorem. Myślę, że laboratorium to niezłe słowo. O ile ich demówki z 1976 roku nie wyróżniają się niczym szczególnym, o tyle już nagrania z 1977 wyraźnie są owocem eksperymentowania. Przy czym ich twórczość nie jest eksperymentalna w sensie trudna w odbiorze – wprost przeciwnie, gładko wchodzi od pierwszego razu. Jest starannie zaprojektowana, najpierw pomyślana, a potem dopiero zrealizowana. Już sama nazwa została wybrana z dużą świadomością – bo WIRE to graficznie efektowny układ liter, dobry na plakat. Konceptualistyczne podejście widać na okładce, na której nazwę grupy napisano, tytuł natomiast – a konkretnie jego desygnat – sfotografowano, na odwrocie podając z kolei tak istotne informacje, jak wzrost, masę, kolor włosów i oczu muzyków. Co ciekawe, to wszystko ukazało się pod szyldem wytwórni Harvest, założonej przez EMI jako progresywny label do wydawania Floydów i podobnych.

Wiele pomysłów Wire polegało na celowym samoograniczeniu. Skurczyli się z kwintetu do kwartetu, kiedy drugi gitarzysta był na chorobowym, a brak jego solówek nie przeszkadzał, wręcz pomagał. Uznali, że skoro większość rockowych utworów opiera się na repetycjach, to nie ma co przeciągać ich czasu trwania – przecież riffu, zwrotki, refrenu nie trzeba prezentować w nieskończoność, bo po co? Stąd średnia długość nagrania na debiucie wynosi 102 sekundy. Chcieli sprawdzić, czy można Johnny B. Goode sparafrazować przy użyciu jednego akordu (toż to bardziej radykalne niż słynne wezwanie: To pierwszy akord, to drugi, a to trzeci – teraz załóż zespół) – i nagrali utwór Pink Flag. Chcieli napisać tekst na sto sylab – powstało 106 Beats That (jak wskazuje tytuł, sylab wyszło nieco więcej). Kiedy Lewisowi Gilbertowi nie podobał się tekst Colina Newmana o treserze lwów, wymienił słowa na lepsze. Stąd Ex Lion Tamer z absurdalnym refrenem: Next week will solve your problems/But now, fish fingers all in a line. Zresztą sporo tekstów na płycie to zabawy językiem, a nie wyraźne komunikaty, choć niektóre są całkiem konkretnymi obrazkami, jak wojenny Reuters. Występują też dekonstrukcje love songów (Brazil albo Fragile z sercem wieszanym na gwoździu) oraz krótkie przytyki, jak Mannequin (It’s not animosity/It’s just you don’t interest me piękne), jak również wybuchy „wkurzu” (Mr Suit). Przy czym nie mogę oprzeć się wrażeniu, być może niesłusznemu, że jeśli występują jakiekolwiek emocje, to rozmontowane, zanalizowane, zneutralizowane ironią. W jednym przypadku tekstu nie ma wcale – The Commercial to pierwszy instrumental w dziejach punk-rocka. Aż 49-sekundowy.

Wydawać by się mogło, że przy takim podejściu muzyka może być wymagająca w odbiorze aż do swędzenia mózgu. Otóż wcale nie. Jest tu samo gęste – fantastyczne numery, zwarte, błyskotliwe, z dużą mocą, w gruncie rzeczy bardzo chwytliwe, od razu zapadające w pamięć, dobre i do zastosowań użytkowych, do skakania i zmywania, jak również do uważnego przesłuchiwania w słuchawkach. Raczej jako cały album, co zrozumiałe po rzucie oka na proporcję: 21 utworów, 35 minut.

Nie mam pod ręką uniwersalnego, obiektywnego ontometru do mierzenia jakości, gdyby ktoś jednak takowy posiadał, proszę go przyłożyć do Pink Flag. Ciekawe, czy pokaże, że to najlepsza płyta roku 1977.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.