ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Mosley, Ian & Castle, Ben ─ Postmankind w serwisie ArtRock.pl

Mosley, Ian & Castle, Ben — Postmankind

 
wydawnictwo: Racket Records 2001
 
1. Someday in May [07:39]
2. Glass Eye [4:16]
3. The Continuing Adventures of Colonel Svene [6:08]
4. The Flying Scroll [6:06]
5. Any Time [4:25]
6 Why me? [5:45]
7 Postmankind [4:52]
8 The Viewpoint [7:36]
 
Całkowity czas: 46:51
skład:
Ian Mosley - drums; Ben Castle - saxophones, bass clarinet, clarinet, flute; Pete Trewavas - bass; Mark Edwards - keyboards; Guests: Steve Hackett - guitars; Steve Hothery - guitars; John Etheridge - guitars; Mike Lovett - brass; Mike Innes - brass.
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,2

Łącznie 3, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 5 Album jakich wiele, poprawny.
04.11.2004
(Recenzent)

Mosley, Ian & Castle, Ben — Postmankind



Dukaj napisał W jednej ze swoich literackich recenzji:

Czytam podobne książki sfrustrowany, omal zgrzytając zębami, bo widzę czym mogłyby być. Na usta cisną się słowa przesadnej krytyki; trzeba się powstrzymywać, by nie odreagować zawiedzionych nadziei.

Gdyby Postmandkind, efekt kolaboracji perkusisty Marillion z saksofonistą, klarnecistą i flecistą Benem Colemanem, choć trochę przypominało wyśmienity, nawet pięknie zatytułowany "Someday in May", który tę płytę otwiera, byłoby to być może jedno z ciekawszych melodyjno-jazzrockowych wydawnictw ostatnich lat. Utwór ten jest niestety odosobniony w swoim bogactwie emocji, pomysłów i melodii, przejawiąjącym się choćby w cudnej grze klarnetu, tak że nawet popisowa solówka gitary nie potrafi zepsuć bardzo dobrego wrażenia. Kojarzy mi się z grą naszego polskiego Alchemika na Sferze Szeptów. Jest to niestety jedyny zachwycający fragment, jaki udało mi się odnotować podczas kilkunastu przesłuchań tego wyłącznie instrumentalnego albumu.

Obiecujące, przyznajmy, jest jeszcze drugie "Glass Eye". To dość radosny, niezobowiązujący kawałek z sympatycznie bujającym motywem przewodnim. Do względnie udanych kompozycji można zaliczyć kolejne, ubarwione ciężkawymi gitarami, "The Continuing Adventures of Colonel Svene", które wyróżniły ciekawe melodie instumentów dętych - trąbki (Mike Lovatt) i puzonu (Mike Innes). Obaj panowie uratują później utwór "Any Time".

Z czasem robi się jednak coraz mniej ciekawie: ginie jakikolwiek wyraźny zamysł kompozycyjny, a boleśnie zauważalny staje się niedobór pomysłów. Marnieją melodie, z których - gdy już uda się skrzesać iskierkę nadziei - muzycy zaskakująco szybko rezygnują, przechodząc w nudnawe plątanie się w półimprowizacjach. Pozostaje granie dla grania, czyli muzycy bawią się dalej, ale już bez słuchacza.

Siląc się na obiektywizm nie można oczywiście nie zauważyć doskonałego wartszatu instrumentalisótw, szczególnie dobrej pracy sekcji rytmicznej - to starzy znajomi Ian Mosley i Pete Trewavas. Okazują się tu najbardziej zdyscyplinowanymi, zachowującymi rozsądek i umiar muzykami. A w takim "Why Me?" sympatycznie nawiązują do stylistyki King Crimson. Również wspomniana już sekcja dęta jest wielkim, jeśli nie największym, skarbem Postmankind, ciesząc to sentymentalnymi, to radośnie rubasznymi melodyjkami wprost z westernowego saloonu.

W kilku fragmentach odnaleźć można niezwykle charakterystyczną gitarę kolejnego znajomego - Steve'a Rothery. Kto słyszał Anoraknophiobię, a konkretniej "This is the 21st Century", ten bezbłędnie rozpozna jego partię w "The Flying Scroll". Ostrzegam jednak, że poza miłym akcentem, jakim jest sam fakt pojawienia się znajomo brzmiącej gitary, wielkiej radości z gry Steve'a nie będzie. To samo dotyczy innego gościa, innego Steve'a - Hacketta. Miła niespodzianka, ale nic poza tym. Na całe szczęście zaproszeni do udziału w nagraniu płyty muzycy nieczęsto popisują się swoimi umiejętnościami, przepraszam za wyrażenie, manualnymi, bowiem nieliczne "kosmiczne" solówki symbolizują najgorsze akcenty tego krążka.

Album przegrywa więc kompozycyjnie, wykonaniu i brzmieniu (miks Steven Wilson, hehe) zarzucić nic nie mogę. Poza utworami początkowymi, pozostałe przypominają więc swego rodzaju wypełniacze. Akceptowalne, jeśli są tylko przerywnikami dla wysokojakościowej muzyki. Zasmucające, gdy przebłyski czegoś więcej niż przeciętność okazują są wyjątkami od niechlubnej reguły.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.