ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Dream Theater ─ Live At Budokan w serwisie ArtRock.pl

Dream Theater — Live At Budokan

 
wydawnictwo: Elektra 2004
 

DISC 1
1. As I Am [7:25]/ 2. This Dying Soul [11:44]/ 3. Beyond this Life [19:37]/ 4. Hollow years [9:18]/ 5. War inside My Head [2:22]/ 6. The Test Thay Stumped Them All 5:00]
DISC 2
1. Endless Sacrifice [11:18]/ 2. Instrumedley [12:15]/ 3. Trial of Tears [13:49]/ 4. New Millennium [8:01]/ 5. Keyboard solo [3:58]/ 6. Only a Matter of Time [7:21]
DISC 3
1. Goodnight Kiss [6:16]/ 2. Solitary Shell [5:58]/ 3. Stream of Consciousness [10:54]/ 4.Dissappear [5:56]/ 5. Pull Me Under [8:38]/ 6. In The Name of God [15:49]

 
skład:
James LaBrie – voc, percussion/ John Myung – bass quitar, chapman stick/ John Petrucci – guitars, vocals/ Mike Portnoy – drums, vocals/ Jordan Rudess – keyboards
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,3
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,3
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,10
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,14
Arcydzieło.
,35

Łącznie 72, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 5 Album jakich wiele, poprawny.
04.01.2005
(Recenzent)

Dream Theater — Live At Budokan

THE STORY SO FAR...
I od czego tu zacząć... Niewiele czasu minęło od ukazania się ostatniego studyjnego albumu czarodziejów z Teatru Marzeń. „Train of Thought” zaczął do nas coraz bardziej docierać, spoufalać się z nami i przede wszystkim zapadać w pamięć. Powoli zaczynaliśmy myśleć o koncercie gdzieś w pobliżu. Tymczasem w Japonii trwały przygotowania. Hala Budokan (dokładnie Nippon Budokan Hall) mieszcząca się z centrum japońskiej stolicy (tuż obok parku Kitanomaru, dwie minuty piechotką od stacji kolejki Kudanshita Subway Station) znana jest od wielu, wielu lat m.in. z szeregu koncertów (wydanych potem na płytach CD, DVD i kasetach VHS) najczęściej pod wspólnym tytułem Live at Budokan. To już właściwie tradycja, a grali tu m.in. Robert Plant, Bob Dylan, The Beatles, Deep Purple i wiele innych gwiazd. W 2004 roku pojawił się także Dream Theater. Poza działalnością koncertową, hala jest znana również z zawodów wschodnich sztuk walki: (Judo, Kendo, Karate, Aikido Shorinji Kempo, Kyudo, Naginata), a w 1964 roku odbywały się tu walki judo w ramach olimpiady letniej. Sala jest imponujących rozmiarów – zapewnia miejsca dla dokładnie 14 201 osób. Dziś jednak zajmiemy się muzyką.

Przed nami potężne trzypłytowe wydawnictwo w opakowaniu digipack. Kolejny potrójny digipack z koncertem grupy i znów trzeba bardzo ostrożnie wyjmować i z powrotem wkładać płyty, jeżeli chce się tekturkę zachować w dobrym stanie. To mnie najbardziej denerwuje w takich właśnie wydawnictwach. Zwłaszcza kiedy za płytę płaci się znaczącą część pensji. Ale dość malkontenctwa. Ładnie i niepraktyczne wydanie i już. Trzeba dokupić sobie trzy pudełka ‘slim’ na same płyty.

MUSICA NATURA...
Zestaw utworów jest zaiste imponujący. Oczywiście, tak jak można się było spodziewać promuje on przede wszystkim ostatnią płytę zespołu, a ściślej dwie ostatnie: „Train of Thought” i „Six Degrees of Inner Turbulence”. Z obu dostajemy po pięć kompozycji, a prócz tego jeszcze sześć utworów z innych wydawnictw – są fragmenty mojej ulubionej „Falling Into Infinity”, a także słynne już koncertowe, niemal klasyczne ‘Instrumedley”

Panowie John Petrucci, Mike Portnoy, James LaBrie, John Myung i Jordan Rudess rozpoczynaja od “As I Am” i tu się zaczynają pierwsze schody. Ostatni album nie jest dla mnie arcydziełem. Spodziewam się, że w tej chwili płyną już w moim kierunku pioruny i klątwy ludzi zakręconych na punkcie Dream Theater. Ale tak już jest. Nie będę się nad nim rozwodził (moja recenzja tego albumu pojawi się na Artrock.pl już niedługo); dość, że utwory z tej płyty nie wzbudzają we mnie większych – pozytywnych – emocji. Zaznaczam od razu – ja też jestem fanem DT, od czasu „AWAKE”. Posiadam wszystkie ich płyty, kilka bootlegów, nagrania z Japonii (nie tylko z Budokan Hall), byłem na kilku koncertach i wypowiadam się zupełnie świadomie. Dlatego moje zdanie przedstawione w tej recenzji jest takie a nie inne.

PIERWSZY

Dwa pierwsze utwory to początek ostatniej płyty i prawie dwadzieścia minut potężnej, rozbudowanej, rozbijającej dawki muzyki. „As I Am” oraz „This Dying Soul” pokazują czego możemy się spodziewać po zespole. Po nich następuje „SCENE FOUR: Beyond This Life” utwór z albumu Metropolis Part Two, który jest dla mnie po prostu porażający. Znakomity utwór z konkretną historią, która zawsze mi się podobała. Ponieważ na płycie kompozycja ma trochę ponad jedenaście minut, a nasi przyjaciele znani są z zamiłowania do rozbudowywania utworów na koncertach, ten trwa minut prawie dwadzieścia (bez trzynastu sekund). „ Headline: Murder, young girl killed Desperate shooting at Echo’s Hill”. Porażające niczym prąd solo Petrucciego i nienajgorzej wyśpiewane rejestry przez Jamesa w pierwszej części, a w drugiej także reszta zespołu ma sporo do powiedzenia. W środku pojawiają się improwizacje, zarówno klawiszowe jak i perkusyjne, przypominające mi trochę „Pictures At Exhibiton” w wykonaniu Isao Tomita z roku 1984 – niezupełnie związane z utworem, taka drobna rozgrzewka przed dalszymi nagraniami. Doskonale zagrane i przypominające te lepsze momenty w twórczości. „Holow Years” to powrót do mojego ulubionego albumu „Falling Into Infinity” – choć zdecydowanie bardziej podoba mi się wersja z „Once In A LiveTime”. Na konie - dwie bardzo szybkie i mocne kompozycje z przedostatniej płyty „Six Degrees Of Inner Turbulence” czyli 3 i 4 część tytułowej suity:„War Inside My Head’ i „The Test That Stumped Them All”. I na tym się kończy płyta pierwsza.

DRUGI

Druga krążek rozpoczyna się powrotem na ostatni album. To „Endless Sacrifice” z ciepłymi klawiszami i spokojna perkusją. Nie lubię tego utworu, więc nie będę go opisywał - wolę przejść do „Instrumedley”. Tu dopiero jest czego posłuchać; dwanaście minut, na które składają się fragmenty kompozycji: The Dance of Eternity - Metropolis Part 1 - Erotomania -The Dance of Eternity - Metropolis Part 1 - The Darkest of Winters -Ytsejam - The Dance of Eternity -Paradigm Shift -Universal Mind -The Dance of Eternity - Hell's Kitchen. I to jest właśnie porażające. Muzycy pokazują fanom, że potrafią to jeszcze zagrać – na szczęście bez wokalu, bo niektórych rejestrów z „Awake” James już nie wyciąga. Czas robi swoje. Oczywiście Japończycy są zachwyceni – oni uwielbiają mistrzostwo i wirtuozerię. Z innej beczki: pamiętam jak oglądałem występ Metalliki i Napalm Death podczas dwugodzinnego setu w Tokyo gdzieś w roku 1991 lub 92. Panowie grali fantastycznie i wypruwali z siebie żyły – a kilkuset obserwatorów bez mrugnięcia okiem, o kiwnięciu głowa nie wspominając – oglądało występ. Tak to już jest w Kraju Kwitnącej Wiśni. Wróćmy do hali Budokan. Po tym popisie pojawiają się dwa najważniejsze dla mnie utwory koncertu i znów moja ulubiona płyta. „Instrumedley” plynnie obniża ton i przechodzi w prawie dwadzieścia dwie minuty „Trail of Tears”, sąsiadujących z „New Millennium”. Powoli rozciągająca się materia, gdzieś z oddali dochodzą odgłosy burzy i ten klimat, utwór, który uwielbiam, zwłaszcza gdy „It’s raining, raining, on the streets of Wrocław City” wówczas mogę godzinami chodzić po deszczu, co zresztą zawsze lubiłem. Wokal nie do końca jest taki, jaki bym sobie życzył. Tu akurat jest troszkę za słaby w stosunku do tego, co prezentuje reszta zespołu – a może to tylko subiektywne odczucie? Dalej następuje prawie czterominutowe „Keyboard Solo”, które mnie jakoś nie przekonało, tak samo jak „Only a Matter of Time”. Piskliwy James – bo przecież muzyka i tekst nie były układane dla niego; poprzedni wokalista był inny, choć to James jest lepszy. Jednakże utwór wokalnie jest kompletnie nieczytelny i jeszcze te chóry niczym w THERION… Utwór pochodzi z pierwszej płyty zespołu, która wprawdzie ma teraz rocznicę pierwszego wydania, ale zamiast tych siedmiu minut zdecydowanie bardziej wolałbym np. „The Mirror” czy „Space Dye-West”. Płyta druga się kończy.

TRZECI

Zarówno muzycy, jak i widzowie są już po dwóch godzinach troszkę zmęczeni. Przyszedł więc czas na kołysankę „Goodnight Kiss”. W nagraniu koncertowym nie słychać tego tak dobrze, lecz na albumie jest to jeden z najlepszych momentów, gdy pierwszą frazę James śpiewa na WDECHU. To było niesamowite zagranie. Utwór spokojniutko przechodzi w „Solitary Shell”. Dobrze, że nie została tu zagrana cała suita. Moje uczucia podczas koncertu w Polsce, gdzie za ścianą z siatki (w początkowej części utworu) suita zabrzmiała, były mieszane – długaśne to i w całości niezbyt łatwe w odbiorze w warunkach koncertowych. Tu są na szczęście tylko dwa fragmenty, a potem... „Stream of Consciousness”. To coś dziwnego, przedostatni numer na ostatniej płycie. Rytmiczny do pewnego momentu i potem coś się zaczyna dziać. Z czasem robi się nieco przekombinowany - panowie zmieniają tempa, rytmikę, skale, ale mam wrażenie pewnego przerostu formy nad treścią. Tak, jakby w ciągu dziesięciu minut chcieli tu zmieścić cały swój kunszt. „Disappear” to z kolei bardzo ładny kończący pierwszą płytę przedostatniego albumu - bardzo nastrojowy i dobrze zagrany. Potem niestety następuje „Pull Me Under” – sztandarowy utwór zespołu z płyty „Images And Words” i tu się rozgrywa dramat. Tego nie można tak śpiewać Panie Labrie!!! Po prostu nie można. Nawet chórki w niczym tu nie pomagają. Może warto by było pomyśleć nad zejściem w nieco niższe rejestry? Na końcu - „In The Name of God” – ostatni utwór tu i ostatni na „Train of Thought”. Ostatnie piętnaście minut występu. Ostatnie piętnaście minut czarowania. Ale ten śpiew, jakże nieczytelny i zafałszowany. Koniec trzeciej płyty. Koniec koncertu

KONIEC

Ogólnie rzecz biorąc, gdyby taki set zagrali w naszym kraju, to wybrałbym się na niego ze względu na dwa utwory... myślę, że domyślacie się jakie. Całość jest popisem dla przygotowanym specjalnie dla Japończyków. Wszystko zagrane niemal idealnie, wzorowo, „wypasione”, pokombinowane. Solówki, odwołania do innych utworów, miksy i składanki z kilku części. Bardzo duży rozmach, który – nie wiadomo czemu ma do końca służyć. Bo przecież zawsze chcemy mieć jakieś brudy koncertowe, inaczej zagrane utwory z ciekawostkami – choćby tak jak na „Once In A LiveTime”. Kupując płytę z zapisem koncertu, chcemy na nim usłyszeć po prostu KONCERT. Tymczasem tu mam wrażenie, że zespół chciał zagrać wszystko idealnie, jak podczas nagrań w studiu... ale mu nie wyszło i te błędy, które można znaleźć nie są błędami specjalnie koncertowymi. Nawet improwizacje i liczne wstawki są... jakby już kiedyś słyszane. Wysokie rejestry – zbyt wysokie czasami dla Jamesa, trochę gubiące się dźwięki. Wydaje mi się, że materiał ten jest opracowany zbyt perfekcyjnie jak na nagranie live. I czy aby na pewno czwarta już płyta koncertowa (nie licząc czterdziestominutowego singla „Throught Her Eyes” i coverów z epki ACOS) jest potrzebnym wydawnictwem?

PS: Według mnie album zasługuje jedynie na cztery gwiazdki, choć ktoś może mieć zastrzeżenia co do oceny. Gwiazdka dodatkowa, podnosząca ocenę na pięć jest za fragmenty „Falling Into Infinity”.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.