ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 20.04 - Chorzów
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 20.04 - Bielsko Biała
- 21.04 - Radom
- 22.04 - Kielce
- 20.04 - Lipno
- 20.04 - Gomunice
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 20.04 - Sosnowiec
- 24.04 - Warszawa
- 25.04 - Kraków
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 26.04 - GDAŃSK
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 13.07 - Katowice
- 14.07 - Katowice
 

wywiady

09.10.2011

Sny o morzu, rosyjscy sędziowie i opowieści z Narnii – wywiad ze Stevem Hackettem

Sny o morzu, rosyjscy sędziowie i opowieści z Narnii – wywiad ze Stevem Hackettem
Już drugi raz miałem przyjemność porozmawiać z niezwykłym artystą jakim jest Steve Hackett, były gitarzysta Genesis. Światło dzienne ujrzał właśnie jego najnowszy album zatytułowany "Beyond the Shrouded Horizon". Oczywiście nie zatrzymaliśmy się na temacie nowego materiału i rozmawialiśmy o wielu innych ważnych rzeczach. Serdecznie zapraszam!

ArtRock.PL: Jak minęło Twoje lato, Steve?

Steve Hackett: Było bardzo zajęte kończeniem nowego albumu. Pobraliśmy się z Jo czwartego czerwca, a następnie wyjechaliśmy na miesiąc miodowy pod koniec sierpnia. Spędziliśmy tydzień w Grecji na wyspie Mykonos. Bardzo miłe miejsce. Jednak większość lata to był bardzo, bardzo zapracowany czas. Nagrywałem album oraz pracowałem nad DVD. Zajęło to mnóstwo czasu. Więcej, niż myślałem, ale tak to już jest.

ArtRock.PL: Miałem później spytać właśnie o nowe DVD, gdyż od ostatniego minęło 7 lat…

Steve Hackett: Tak, minęło trochę z powodu różnych rzeczy dziejących się w moim życiu poza koncertami. Ale graliśmy dużo koncertów. Jest tak wiele spraw związanych z DVD i muszę pilnować, żeby wszystko brzmiało OK. Zmiksowaliśmy ten materiał w 5.1 i dbam o to by wyszło dobrze… Więc zobaczymy.

ArtRock.PL: Minęło pięć miesięcy od czasu naszego ostatniego wywiadu i koncertu w Warszawie. Jak wspominasz czas, który spędziłeś w Polsce?

Steve Hackett: Było bardzo interesująco. Czymś wspaniałym było móc stanąć na scenie z Randym Breckerem i nawet zagrać Jimiego Hendrixa przez 5 sekund improwizując. Dla mnie to był najprzyjemniejszy moment. Również świetnie było rozejrzeć się po Warszawie następnego dnia, za co bardzo ci dziękuję. Było bardzo, bardzo, bardzo ciekawie.

ArtRock.PL: Cieszę się, że Ci się podobało. Powiedziałeś mi wtedy, że szykujesz nowy album i ujrzał on już światło dzienne. Opowiedz o tworzeniu go oraz o inspiracjach.

Steve Hackett: Zacząłem pisać „Beyond the Shrouded Horizon” cztery lata temu, pracując w międzyczasie nad innymi projektami. Więc materiał ten był czymś, za co zabierałem się, porzucałem i znów wracałem. Myślę, że czas wpłynął z korzyścią na ten materiał. Są dwie wersje tego albumu – jedna to zwykła, a druga to specjalna z dodatkowymi, głównie instrumentalnymi, utworami.  Materiał bonusowy został kiedyś wydany w Japonii, ale nigdzie indziej na świecie. To mieszanka różnych rzeczy z różnych okresów. Myślę, że wyszła bardzo dobrze. Zacząłem nagrywać album w drewnianej chatce w Tilford Woods. To było trochę jak kręcenie filmu z drugą kamerą. Przedłużyliśmy zatem naszą ucieczkę. Działy się wtedy w moim życiu pewne rzeczy, komplikacje, które sprawiły, że chciałem zniknąć i zaszyć się gdzieś bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Jeśli dobrze pamiętam to wszystko zaczęło się od utworu Looking for Fantasy. Również część Turn This Island była wtedy zarejestrowana. To było trochę jak hibernacja, gdyż robiliśmy muzykę zimą, gdy było bardzo zimno. W domku było ciepło, a na zewnątrz mróz. Roger King zjawił się ze sprzętem i zaczęliśmy eksperymentować z dźwiękiem. W pewien sposób wpłynęło to na typ powstającej muzyki, która była wyjątkowo osobista. Myślę, że najlepszym sposobem na osiągnięcie uniwersalności jest bycie jak najbardziej szczerym w tym, co robisz. Było bardzo niewiele ustępstw na rzecz reszty świata. Nie lubię być „wymogiem rynku”, lubię podążać swoją słodką drogą i odrzucać większą część nowoczesnego podejścia.

ArtRock.PL: Widziałem dzisiaj film, w którym opowiadasz o „Beyond the Shrouded Horizon”. Wspominałeś w nim, że album ten jest jak wehikuł czasu i podróż. Więc podróżowanie pomogło Ci w pisaniu go?

Steve Hackett: Tak. W moim odczuciu podróżowanie jest bardzo ważne dla muzyków i jest naturalna częścią tego, co robimy. Myślę, że bycie z dala od znanego miejsca zbliża cię do najbardziej twórczej części ciebie.

ArtRock.PL: Poczułem klimat „Darktown” w utworze Between the Sunset and the Coconut Palms. Mam na myśli utwór Man Overboard, jeden z moich ulubieńców.

Steve Hackett: To bardzo podobne melodie. Myślę, że inspiruję się stylem śpiewania, który był kiedyś bardzo popularny. Jak Bing Crosby i Frank Sinatra – ci ludzie śpiewali z crescendo. Używam tej techniki śpiewania zwłaszcza przy wykonywaniu harmonii, gdyż pozwala to na delikatniejszy wydźwięk i na zmianę dynamiki. Moja interpretacja nucenia to narastanie głosu w nutę, czyli coś, co skrzypkowie robię naturalnie. Wokaliści muszą się jednak tego nauczyć. Jeżeli ktoś ma mocny głos, to stara się śpiewać bardzo głośno na początku frazy, a ja próbuję nadać nutom romantyzmu. W pewnym sensie ma to coś ze stylem śpiewania bliskim kołysankom, czyli piosenkom, które są celowo delikatne. Between the Sunset and… jest częściowo o podróżowaniu i częściowo o śnie. Wyobrażona podróż na taśmie, wirtualna podróż. Również, kiedy śnisz o morzu stwarza się świat wyobraźni, który wyraża się poprzez symbole. Często śnię o morzu i są to zawsze te sny zapadają mi w pamięć. Jest wiele wyimaginowań, które towarzyszą takim rzeczom. Śniły mi się kiedyś plakaty na ścianie, która miała bardzo dużo szpar i rys. Wyobrażenie zostawiania czegoś za sobą podczas nocnej podróży nad morze. Ma to pewnie wiele wspólnego z podróżą duszy i jest to moje romantyczne wyobrażenie zalet podróżowania. Ten utwór był też napisany w czasie, gdy Jo i ja czuliśmy, że uciekamy od bardzo trudnej dla nas sytuacji. Żyliśmy jak Cyganie, ciągle w biegu i ukryciu. Z drugiej strony chciałem być bardzo zaangażowany w pracę i próbowałem stworzyć sobie nowy sposób pracy. Była różnica na ostatnich dwóch albumach, czyli „Out of the Tunnel’s Mouth” i tym. Są dla mnie częścią tego samego muzycznego oraz emocjonalnego kontinuum.

ArtRock.PL: Są bardzo podobne pod względem egzotycznej aury, ale w moim odczuciu „Beyond the Shrouded Horizon” wydaje się o wiele bardziej romantyczny.

Steve Hackett: To romantyczny album. Rockowy, ale romantyczny. Myślę, że często łączenie rocka z romantyzmem może być sprzeczne. Czasem jednak można pozwolić utworom rozwijać się emocjonalnie, tak aby stały się mocne. Ale tylko w odpowiednim momencie.

 ArtRock.PL: Amanda Lehmann świetnie zaśpiewała w Waking to Life. Wydaje się świetnym uzupełnieniem Twojego zespołu i wpasowała się świetnie w ten utwór.

Steve Hackett: Też tak myślę. Słyszałem kiedyś takie określenie… nie w kontekście mojej muzyki, tylko czyjejś – „raga rock”. Myślę, że dobrze wyraża ten utwór, gdyż ma element rockowy, ale również muzyki indyjskiej i popu. To takie swoiste poszukiwanie. Egzotyczne wpływy są tu bardzo na przedzie.

ArtRock.PL: Przygotowując się do tego wywiadu pomyślałem, że stosownym będzie wspomnieć jednego z Twoich muzyków, Richarda Stewarta, który zmarł niedawno.

Steve Hackett: Byliśmy na jego pogrzebie w poniedziałek. Jest to dla mnie bardzo smutne na wszystkich standardowych poziomach, ale również dlatego, że miałem nadzieję pracować z nim więcej w przyszłości. Planowałem kontynuować pomysł małej orkiestry, która przeistoczyłaby się w wielką, gdy utwór do tego pasuje w studiu. To wielka strata, ale trzeba wierzyć w wymiar duchowy, w co wierzę. Mam zatem nadzieję, że jego duch wpłynie na moje przyszłe dokonania.

ArtRock.PL: Miejmy taką nadzieję. Jak już wspominałeś „Beyond the Shrouded Horizon” ukazało się również w wersji 2CD. Rozumiem, że mamy postrzegać drugi album jako dodatek…

Steve Hackett: W Ameryce tylko wersja z bonusowym dyskiem jest dostępna, więc jest to praktycznie podwójny album. Wydaliśmy go również na winylu dla ludzi, którzy lubią ten nośnik. Wydanie winylowe zawiera książkę w wersji ‘gatefold’ i wygląda to naprawdę pięknie… jeśli mogę to tak ująć. Uwielbiam, kiedy otwierasz album i masz na wierzchu wszystkie informacje, tak jak w niegdysiejszych wydaniach. Jest to celebracja wizualnej symboliki. Staramy się zaspokajać tę potrzebę.

ArtRock.PL: Winyle mają jeszcze jedną zaletę, przy której często wspominane są stare albumy Genesis. Na wydaniach winylowych okładka jest o wiele większa i można zobaczyć wszystkie szczegóły.

Steve Hackett: Wiem, zgadzam się z tobą. Okładkę można podziwiać lepiej na winylu. Z drugiej strony jakość dźwięku na płycie kompaktowej jest o wiele lepsza, czystsza. To o wiele lepsze dla akustycznej muzyki. Wiele osób jednak woli dźwięk z płyt winylowych. Roger (King – przyp. red.) i ja rozmawialiśmy na ten temat. On uważa, że  ludzie lubią w winylach kompresję i zniekształcenie, przez które brzmienie jest mocniejsze. Ale to nie wpływa dobrze na każdy rodzaj muzyki. Kiedy słucham spokojnego przejścia, nie chcę, żeby było zakłócane przez szumy i stukanie. Natomiast głośny rock może przez to zyskać. Podobnie jest z rzeczami w radiu – też będą skompresowane, co zmieni dynamikę albo coś innego. Ale kiedy my miksujemy, to staramy się o to zadbać, więc używamy efektów kompresji i zniekształcenia by wzmocnić brzmienie. Na płycie CD możemy mieć to, co najlepsze z dwóch światów. Możemy uzyskać winylowe brzmienie na CD i robimy to często.

ArtRock.PL: To całkiem nowy trend z powrotem winyli, ale już widać efekty. Również na winylu ukazał się nowy album Stevena Wilsona – „Grace for Drowning”, na którym wystąpiłeś. Jak Ci się podoba końcowy efekt?

Steve Hackett: Bardzo podoba mi się ten album, jest bardzo dobry. Steven współpracował z wieloma osobami przy remiksach w 5.1. Jest pełen pasji i bardzo bystry. W brytyjskiej prasie jemu i mnie poświęcana jest ogromna ilość uwagi. Jest taki magazyn „Classic Rock presents the Prog”, gdzie nasze dokonania zaprezentowane są w ogromnym artykule. Innych tekstów też jest mnóstwo. To takie promowanie powrotu zainteresowania rockiem, który jest w dużej części instrumentalny. Niezależnie od tego czy nazwiesz go progresywnym, czy fusion. Kiedy zaczynałem moją karierę nie miałem pojęcia, że tworzę coś, co będzie kiedyś nazywane rockiem progresywnym. Dla wielu ludzi był on wprowadzeniem, ale dla wielu ograniczeniem. Ja lubię po prostu, gdy muzyka na albumie jest tak zróżnicowana, jak tylko to możliwe, żeby ktoś potem nie miał konieczności mówić: „O! Ta muzyka jest jakaś tam, ale za dużo”. Myślę, że ogólnie staram się tworzyć muzykę, która jest prosta, ale z mnóstwem detali. Ostatni utwór na nowym albumie, Turn This Island Earth, jest najbardziej skomplikowany. Za każdym razem, kiedy gram go ludziom, to mówią, że przypomina im Genesis. To dobrze. Jest tam wiele symboliki science-fiction, zmian i orkiestry albo zsamplowanych orkiestralnych dźwięków. W każdym razie to są moje odczucia co do tego albumu. Jestem bardzo ciekaw, co ty o nim myślisz.

ArtRock.PL: Ostatni utwór jest naprawdę fantastyczny. Ogólnie potrzebowałem kilku uważnych przesłuchań, żeby poczuć jego klimat i zrozumieć, jaka była Twoja wizja. Często przychodził mi na myśl album „Darktown”, czasem „To Watch the Storms”. Dobrze czuć w Twoich nowych rzeczach posmak starych, ale bez narzucających się zapożyczeń.

Steve Hackett: Myślę, że zwykle potrzeba dużo czasu na wchłonięcie nowego albumu. Jeżeli widziałeś coś na żywo, to natychmiastowo album może stać się bliski. Na przykład nowy solowy album Stevena Wilsona lubiłem bardziej wraz z każdym następnym przesłuchaniem, gdyż panująca w nim atmosfera zmienia się bardzo często. Kiedy słuchasz czegoś pierwszy raz, to musisz wziąć na siebie bardzo wiele nowego. To dość skomplikowane, nie tylko jedno uczucie. Moim pierwszym odczuciem po przesłuchaniu „Grace for Drowning” było to, że jest to bardzo eksperymentalny album. Jednak po kolejnych przesłuchaniach, zwłaszcza pierwszej płyty, pomyślałem, że choć jest to bardzo mroczny album, to z drugiej strony jest dość romantyczny. Jest tam ten aspekt światła i cienia. Przerabiałem to przy okazji albumu „Out of the Tunnel’s Mouth”. Kiedy skończyłem wszystkie utwory, trochę się zmartwiłem, że większość zaczyna się cicho. Jest to jednak część ducha pewnych zespołów. Myślę, że jesteśmy bardzo zainspirowani muzyką klasyczną. Nawet Pink Floyd było. Wiesz, pomysł długiej formy, który pozwalał muzyce oddychać. Nie wiem czy tu też byś pasuje, do tej kategorii, ale to dźwięki, która pozwalają atmosferze muzyki stworzyć mgłę i odbierasz rzeczy będąc w tej mgle. Moim zdaniem to sposób podróżowania z muzyką.

ArtRock.PL: W sumie mam podobne odczucia co do Floydów. Wczoraj nawet wróciłem do „The Dark Side of the Moon” i kolejny raz poraził mnie niepowtarzalny klimat tego albumu. Nieśmiale przyznam Ci, że bardzo dużo czasu potrzebowałem na poczucie i zrozumienie mgiełki „Selling England By the Pound”. Nienawidziłem tego albumu na początku, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej się w nim zakochiwałem.

Steve Hackett: Bardzo często muzyka potrzebuje czasu. Pamiętam jak byłem na koncercie King Crimson jeszcze z albumem „In the Court of the Crimson King”. Widziałem najpierw ten materiał na żywo i pokochałem ten album natychmiast. Z drugiej strony zastanawiałem się czy pokochałbym go tak samo, gdybym poznał go najpierw na płycie. Oczywiście muszę być szczery i powiedzieć, że pewnie nie. Prezentacja rocka wydaje się wszystkim. Twój osobisty nastrój, w którym słuchasz muzyki niezwykle koloruje twoje doznania. Zatem często odrzucałem daną muzykę i wracałem do niej później. – ‘Tak, z czasem spodobała mi się’.

Mam też drugą teorię. Kiedy słuchasz świadomie muzyki to tak, jakbyś coś osądzał. Wiesz, są te zawody łyżwiarskie, gdzie rosyjski sędzia zawsze ocenia wszystkich nisko… poza Rosjanami (śmiech). Troszeczkę chyba tacy jesteśmy. Kiedy słuchamy czegoś to  jesteśmy jak ci wspomniani rosyjscy sędziowie. Najlepszym sposobem, by tego uniknąć, jest słuchanie podczas robienia czegoś. Idziesz na zakupy i słyszysz gdzieś w oddali muzykę, która przykuwa twoją uwagę. Często wracałem do wielu rzeczy przez takie sytuacje. „Tak, to brzmi dobrze. Muszę to zbadać”. Tak jakbyś odkładał swoją skalę ocen na bok.

ArtRock.PL: Wiem co masz na myśli. Mówiliśmy dużo o starych progresywnych płytach. Powiedz mi zatem czy jest jakiś ulubiony album Twojego autorstwa z lat siedemdziesiątych.

Steve Hackett: Album, do którego wracam prawdopodobnie częściej niż do jakiegokolwiek rockowego albumu to „Spectral Mornings”. Materiał ten powstał w czasie gdy miałem już koncerty sygnowane moim nazwiskiem. To był mój trzeci album, ale miałem zespół koncertowych i uwielbiałem to, do czego zdolni byli muzycy. Pracowało nam się naprawdę dobrze. Pewnie dlatego, że był to bardzo szczęśliwy okres. Duch zespołu totalnie rozwinął nasze możliwości. Pracowałem wtedy wciąż w sali prób. Wspólne pisanie muzyki z zespołem albo pisanie dla zespołu było dla mnie wtedy cały czas możliwe. Wiele osób postrzega salę prób, jako niemodną instytucję, ponieważ kiedy siadasz przed komputerem masz możliwość wędrowania po błędach wszystkich, które prędzej czy później się pojawią, kiedy coś piszesz albo uczysz grać tego innych. W tamtych czasach studio i sala prób to były oddzielne koncepcje. Mieliśmy najwyżej kilka taśmowych rejestratorów. Pracowałem nad tym albumem w Holandii i było bardzo zimno na zewnątrz. Zatem rzeczywiste życie wydawało się znajdować w środku w cieple i przyjaźni, w której „Sprectral Mornings” powstawało. Album zaczął żyć własnym życiem. Żyliśmy nim, oddychaliśmy, rozstawaliśmy się. Pisaliśmy go na trzeźwo i pijani. Żyliśmy jak nastolatki, ale wszystko wyszło bardzo spójnie. Czasami nagrywaliśmy do trzeciej w nocy jakieś dowcipy i improwizacje. Pozwoliło to muzyce oddychać. Dzisiaj wolę nie pracować po nocach. Kiedy jestem bardzo podekscytowany, to nie mogę spać. Problem tkwi w tym, że na końcu nagrywania materiału nie mogłem nawet wstać. Byłem zbyt wycieńczony, żeby zająć się miksowaniem. Musiałem dać temu spokój, a materiał wysyłano do mnie do domu. Przerabiałem go na kanapie, na skraju wycieńczenia. Nie robię już tak. To było, kiedy byłem dwudziestolatkiem. Teraz jestem bardziej świadom granicy między problemami zdrowotnymi i pójściem trochę za daleko w sferę szaleństwa. Wtedy balansowałem na granicy. Potem trochę odpuszczałem z nagrywaniem i zachowywałem energię na później, żeby być każdego dnia świeży.

ArtRock.PL: Chyba widać, że dbasz o siebie. Niedawno puściłem mamie DVD „Live In South America”. Mówi, że teraz wyglądasz o wiele lepiej.

Steve Hackett: Tak, pewnie jakaś część mnie wygląda lepiej. Inaczej. Wróciłem do długich włosów. To trochę jak cofanie zegara, co nie? Czasem chcesz dotrzeć do swojej młodszej części…

ArtRock.PL: … i się udaje.

Steve Hackett:  Czasem się udaje, tak (śmiech). Nie przyglądaj się zbyt blisko (śmiech). Zobaczysz zmarszczki i inne rzeczy (śmiech).

ArtRock.PL: Dobra, nie będę. Skoro jesteśmy przy temacie „Spectral Mornings” to chciałbym spytać o coś innego. W Twoich utworach jest wiele nawiązań do literatury. Na przykład „Dziewczyna i Cygan” D.H. Lawrence’a albo „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa. Dlaczego ci pisarze inspirowali Ciebie najbardziej?

Steve Hackett: Kiedy pisałem „Virgin and the Gypsy” widziałem tylko fragmenty filmu, ale wiedziałem, że jest książka i celowo nie czytałem jej aż do skończenia utworu. Napisałem go, następnie przeczytałem książkę i byłem zafascynowany tym, jak Lawrence używał słów by namalować historię. Użył na przykład słowa „marigold” (nagietek  - przyp. red.). Pracowałem z pojęciem nazw kwiatów, co jest bardzo ewokatywne. Przez utwór przewijały się niejednoznaczne znaczenia na temat tego, co ten kwiat może oznaczać. Patrzę na angielski krajobraz, gdzie stykają się ze sobą różne klasy społeczne. Powodem, dlaczego lubię styl Lawrence’a jest jego pasja i to, że jest bardzo wizualny. Bardzo często ludzie odrzucają go poprzez jego „pornograficzną” reputację i omija ich fakt, że był mistrzem przedstawiania obrazowej sytuacji. Nigdy nie czytałem „Lady Chatterley's Lover” i nie wiem czy poświęcę temu kiedyś czas. Być może pewnego dnia. Nie szukam w jego twórczości kontrowersji, tylko jego siły przekazu i malowania obrazów. W dużej mierze to samo staram się osiągnąć w muzyce. Zrobić muzyką to, co zrobiłby malarz pędzlem. Każdy utwór jest dla mnie oddzielnym płótnem i potencjalnym światem, który mówi sam za siebie. Myślę, że dobry utwór istnieje by służyć samej sobie i nie funkcjonuje na ogólnym poziomie. Tak jest z kompozycjami, które postrzegane są jako arcydzieła; apoteoza formy zdarza się od czasu do czasu. Większość utworów jednak jest typowa i zrównoważona. Myślisz sobie: „Znowu to samo”. Czasem tylko coś się wyłamuje. Oczywiście to te same nuty, ale będzie w nich coś autentycznego. Drugi pisarz, o którym wspomniałeś, C.S. Lewis… Znów chodzi tu o kreację światów. Był chrześcijaninem, ale z drugiej strony opisywał regiony piekła, czyśćca i wszystkie negatywne stany umysłu. Wydawał się być w najlepszej formie, kiedy pozwalał rządzić swoim orgiastycznym impulsom. Dla mnie „Kroniki Narnii”, jeśli nie czytasz tego jako książki dla dzieci, są światem niekończących się możliwości. Lawrence pisał pornografię, a Lewis został zatrudniony by prawić kazania. Było między nimi wiele podobieństw, gdy mieli swobodę bez konieczności przystosowywania się do danej doktryny. Cudownie wizualni pisarze. Lewis już jako dziecko wymyślał historyjki. Był naprawdę wyjątkowy. Muszę przyznać, że wolę Lewisa od Tolkiena, choć wiele osób mówi, że Tlkoen przywiązywał większą uwagę do detali. Wolę luźny styl Lewisa. Nie muszę się uczyć historii i geografii różnych plemion na samym początku książki (śmiech). Kiedy odkrywasz to po drodze, to jest o wiele przystępniejsze.

ArtRock.PL: Cofnijmy się do Twojego drugiego albumu – „Please Don’t Touch” i gościnnego występu Randy Crawford. Jak udało Ci się ją nakłonić do zaśpiewania i jak wspominasz pracę z nią?

Steve Hackett: Poszedłem na koncert w Chicago. Główną gwiazdą był Jaco Pastorius, a otwierała wieczór Randy Crawford. Publiczność w głównej mierze była jazzowa. Za każdym razem gdy śpiewała frazy to upiększała je na końcu. Kiedy to robiła publiczność biła brawa jak soliście, który wykonał właśnie jakiś trudny albo chytry chwyt. Taki styl śpiewania stał się bardzo popularny – prowadzony przez różne „ozdoby”. Większość wokalistów skłania się do przesadzania i śpiewania zbyt głośno. Zaś ja bardzo lubię delikatne podejście Randy. Bardzo słodkie, romantyczne. Brzmi bardzo podatnie. Nie miała wtedy żadnego albumu wydanego w Anglii. Może tylko jeden w Atlantic Records. Zgodziła się, żeby zaśpiewać i weszła do studia. Nagrywaliśmy ją w Los Angeles, gdzie mieszkała. Zatrzymałem się w hotelu przy tej samej ulicy, gdzie miała swój apartament. Nagraliśmy utwór, ale po prostu coś w nim nie grało. Linia melodyczna była dla niej zbyt drewniana i tonacja nie pasowała. Powiedziałem: „Zapomnij o tonacji, wymyśl swoją i zaśpiewaj wokół niej”. Wtedy zaczęło się dziać coś magicznego. Zaimprowizowała i wyszło o wiele, wiele lepiej. Nauczyłem się wtedy, żeby być bardzo elastyczny w studiu, kiedy pracujesz z wielkimi muzykami. Nie można trzymać ich na uwięzi. To, co mogło być katastrofą okazało się wielkim sukcesem. To była dla mnie bardzo ważna lekcja.

ArtRock.PL: Są jacyś muzycy, których chciałbyś zaprosić do studia?

Steve Hackett:  Jest wiele osób, które lubię I uważam za intrygujące. Zawsze chciałem pracować z Buffy Saint-Marie, ale nigdy nie napisałem niczego, co bym uważał za choć odrobinę pasujące do niej. Jest pewna wyjątkowa rzecz, którą robi z utworami. To tak jakbym chciał wyrazić to, że potrafi dotknąć tego, czego nikt inny nie potrafi. Wyjątkowo oryginalna artystka. Wystąpiła z Ritchiem Havensem na albumie „Illuminations”. Myślałem, że cudownie by było mieć ich gdzieś razem, ale nie mam pojęcia jakby to wyszło. Drugą osobą, o której teraz myślę jest amerykański gitarzysta, którego styl bardzo lubię – Joe Bonamassa. Gra bluesa, ale udaje mu się być bardzo twórczym w tym co robi. Wiem, że mówił kiedyś, że inspirowała go moja twórczość. Wykonuje na przykład swoją wersję Los Endos, które było na początku akustycznym utworem Genesis. To była moja melodia i przerodziła się w rockowy utwór fusion. Wykonuje tego własną wersję, której nigdy nie słyszałem. Zaproponował kiedyś, żebyśmy kiedyś razem grali, poimprowizowali. Może kiedyś to się uda. W międzyczasie pracowałem z Chrisem Squirem. Powstaje nasz album, chyba już mamy podpisaną umowę z wytwórnią. Zatem to kolejna rzecz, która ujrzy światło dzienne. Na tym albumie wystąpił także Simon Philips. Możesz usłyszeć kombinację nas trzech w utwórze Catwalk z nowej płyty. Również w Turn This Island Earth. Na edycji dwupłytowej też pojawiają się w kilku utworach. Chris zagrał też w Looking for Fantasy. Cudownie jest móc z nimi pracować.

ArtRock.PL: Jaki będzie Twój kolejny krok? Przyjedziesz do Polski?

Steve Hackett: Mam nadzieję. Chcę przyjechać do Polski z całym zespołem i sprzętem. Wszystko zależy od tego jak się poukładają teraz sprawy. Mam plany na przyszłość, ale myślę, że już ci wszystko powiedziałem o rzeczach, które nadchodzą, czyli DVD i reszcie. Na pewno też ukaże się album z Chrisem. A potem przyjdzie czas skierować żagle w inną stronę…

[rozmawiał Roman Walczak]

Podziękowania dla Łukasza Modrzejewskiego

foto: Marek Hofman

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
Picture theme from Riiva with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.