Warto zacząć od nakreślenia oczekiwań: na Riverside wybrałem się ze sporą ostrożnością. Ostatni raz obserwowałem i słuchałem ich na żywo w 2006 roku, to zaś pozwoliło podejrzewać się o wspomnienia dalekie od wrażeń, które mogły pojawić się teraz; a większość powstałych później płyt, mimo pewnego uśmiechu do Love, Fear and the Time Machine, raczej oddaliła mnie od tej grupy, niżeli zbliżyła. Jednak — i skoro zarazem zważyć na trudną dla zespołu, nade wszystko emocjonalnie, okoliczność, w jakiej się znalazł — tym bardziej pełen jestem dla Riverside uznania: to był nadzwyczaj dobry koncert.
To pierwsza trasa po śmierci Piotra Grudzińskiego — na scenie zastąpiony został przez Macieja Mellera, który zresztą zdał się oklaskiwany jeszcze bardziej od pozostałych. Wcześniej co prawda wystąpili w Warszawie, ale w sposób niecodzienny: poświęcając wieczór zmarłemu przed rokiem gitarzyście. We Wrocławiu Mariusz Duda nieraz mówił publiczności o — jak to ujmował — psychoterapii, którą, grając, przechodzą, i żartobliwie, wciąż jednak ze smutkiem, wyrażał nadzieję, że obecni w A2 ją przetrwają; lecz nierozeznani w sytuacji mogli nie zorientować się, gdzie leży sedno. Za czym wolno stwierdzić, że był ten koncert próbą pokazania się od zwykłej strony — wyraźnie, ale bliżej marginesu niż dotąd dającą znać o nadszarpującym Riverside zdarzeniu. (Za swego rodzaju wyjątek podobna uznać wykonany po krótkiej ciszy, pod koniec, utwór, od którego trwająca teraz podróż wzięła tytuł: Towards the Blue Horizon).
Riverside na scenie wciąż jawi się czymś zgoła innym niż na studyjnych nagraniach (niechby nie dosłyszeć, że Meller przez lata ukształtował sobie odmienny, może: mniej uduchowiony, sposób gry niż Grudziński). Zarówno ze względu na ciągłą a wypracowaną zabawę dźwiękiem Mellera czy klawiszowca Michała Łapaja, jak i kontakt z pełną salą; albo jedno i drugie, dla przykładu wtedy, kiedy Duda trochę zmieniał śpiewane słowa, zwracając się do przybyłych słuchaczy, bądź angażował ich w Lost (Why Should I Be Frightened by a Hat?) — najpewniej dobrze wiedząc, że to melodia zbyt trudna dla publiczności. To był zresztą jeden z bardziej wyróżniających się momentów — także stąd, że Lost wykonał Duda na gitarze akustycznej — mimo iż nie brakowało innych aranżacyjnych urozmaiceń. Koncert, zgodnie z wygłoszoną na początku zapowiedzią, trwał dwie godziny; godziny zajęte — pod niejednym względem — z robiącą wrażenie klasą.
Przedtem wystąpili: najpierw Sounds Like The End Of The World, przez nieco ponad pół godziny, zespół — o ile przedrostek „post-” przyzwala na takie określenie — klasycznie postrockowy; pięciu instrumentalistów z Gdańska, niekiedy stawiających na lżejszą i bardziej przestrzenną, niekiedy na cięższą hipnotyczność. Później, o kilka minut dłużej, Lion Shepherd z Warszawy — muzycy, którzy wybrali bardziej pokrewną Riverside, również wokalnie, stylistykę, regularnie jednak skręcającą w stronę Indii. Mogli zaciekawić, dla przykładu, sięgając niekiedy — niestety: z rzadka? — po gitarę dwunastostrunową; przez drugą część koncertu prezentowali swoją nową płytę, Heat, która ma stać się dostępna za miesiąc.
Jeszcze trochę utyskiwań — jakkolwiek nie dotyczą one ani Riverside, ani pozostałych zespołów. Otwarte w tym roku A2 okazuje się sprzyjać takim wydarzeniom, czy to ze względu na brak duszności, czy to dzięki przyzwoitej akustyce. Wszelako opłata za szatnię — w dodatku duża, nawet skoro niewielka w porównaniu do cen biletów na większe, jak ten, koncerty — zdaje się w tego rodzaju miejscach rozwiązaniem budzącym odrobinę wątpliwości.