Ale, od początku. Lubię koncerty. Lubię jazdę samochodem. No i lubię rzecz jasna Kraków (nawet z nadmiarem Brytoli może być). Z mojego punktu widzenia (Warszawa czy Kraków) w ogóle nie ma tu żadnej alternatywy. Stolica to dla mnie ostateczność, toteż zupełnie oczywiste było, że koncert Porcupine Tree zobaczę w Hali Wisły. Na dodatek koncert przypadał w sobotę, więc jako kierowca po raz pierwszy nie musiałem przejmować się ewentualnością nocnego powrotu do domu. Zatem miało być miło, przyjemnie, z niewielką pomocą paru przyjaciół – generalnie fantastycznie.
I było. Co prawda trochę zaskoczyła mnie liczba osób, które przyszły na koncert, bo mam wrażenie, że poprzednia trasa grana razem z baaaaaaardzo popularną w Polsce Anathemą zgromadziła jednak większą publiczność. W każdym razie – parę minut po 20 na scenie pojawili się muzycy Pure Reason Revolution. Przywitani średnim aplauzem – widać i słychać było, że zespół nie jest jeszcze popularny w Polsce. Zaczęli tak dobrze, jak złe było ich nagłośnienie. Po prostu żenada. Dźwięk świszczący, niesłyszalne wokale (w każdym razie trzeba się było niesamowite wysilać, by zrozumieć, o czym śpiewają). Bas walący tak po niskich rejestrach, że momentami blokowały się uszy i perkusja brzmiąca niczym sterta niedomytych garów. Wielka szkoda – niestety po takim koncercie zespół dodatkowych fanów raczej nie znajdzie (miny i gesty ludzi, których obserwowałem były dość wymowne). Jednak, żeby negatywy nie przysłoniły nam zupełnie obrazu, to jeszcze parę słów o muzyce. Bo że zespół się starał, było widać. Nie zniechęciły go nawet co bardziej niemiłe gesty w stylu „Time”, pokazywane przez część znudzonej publiczności. Szkoda, naprawdę szkoda, że nagłośnienie zepsuło tak fajny koncert. Jednak rzecz – osobiście wolałbym, aby basistka nie śpiewała. Bo niekoniecznie dobrze jej to wychodzi. Za to śpiewający panowie – świetny występ. Zastanawiałem się wcześniej, jak wypadną na koncercie te harmonie wokalne i przyznam szczerze, że (mimo fatalnego dźwięku) się nie zawiodłem. Grali prawie trzy kwadranse. Całkiem sporo dobrej muzyki, której wystarczyło dać szansę. W końcu Porcupine Tree też kiedyś zaczynali.
Porcupine Tree wyszli na scenę kilkanaście minut po dziewiątej. Przy aplauzie zgromadzonej publiczności zespół przemknął (dosłownie) przez materiał z najnowszej płyty. Dobry dźwięk, rewelacyjna forma zespołu plus publiczność oczekująca na Wilsona jak na wielką gwiazdę – to musiało zaowocować bardzo dobrym show. Jedyny minus samego koncertu PT – to hala Wisły. Siedzący na trybunach ludzie oraz parkiet zapełniony do połowy (bez ścisku) to chyba mało motywujący obraz dla artystów.
Generalnie – nie chcąc powtarzać superlatyw pod adresem zespołu wypisanych w poprzednich relacjach – koncert był jednak bardzo udany. Odrobinę znużenia widać było na twarzach części publiczności w tych fragmentach, gdzie Wilsonowi ręka wpadała w rezonans i poruszała się szybkimi ruchami z góry na dół (i odwrotnie) zarzucając słuchaczy ostrymi riffami. No nie wiem, ale ściganie się z np. Opeth, kto ostrzej zagra niekoniecznie mnie przekonuje. W każdym razie cieszyły nam szczególnie te fragmenty, w których niekoniecznie było ostro i do przodu, cieszyły zagrane utwory mniej znane, lub dawno nie wykonywane. Odnotowaliśmy (zdaje się, że nie tylko ja i moi znajomi), że Trains zagrano inaczej i przez to bardziej ciekawie, no i sam fakt, że wreszcie struna nie pękła.
I tyle. Jednak martwi mnie coś innego. Przed koncertem dowiedziałem się, że fotografować mogą tylko osoby z zezwoleniem (przez 3 pierwsze utwory), a pozostali nie. I o ile rozumiem podejście zespołu do tego, by fotografowie nie miotali się przed sceną wymachując tymi swoimi "karabinami", to zupełnie nie rozumiem podejścia dotyczącego zakazu dla tzw. "zwykłych ludzi". Przecież nie ma szans na zablokowanie zupełne możliwości nagrywania muzyki na różne cyfrowe nośniki, nie ma szans, by upilnować wszystkich, więc po co do cholery takie obostrzenia?????!!!! Jedyny z nich efekt to taki, że najważniejsi na sali byli panowie w odblaskowych kubraczkach. Bardzo ważni, z groźnymi minami. I na dodatek mocno wk*wieni, bo wokalista nie śpiewał „… jestem, jaki jestem…” albo że „… dla ciebie zabiję się…”.
Ale to taka uwaga na koniec.
Podziękowania dla Piotra Kosińskiego i Rockserwis