ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 25.04 - Kraków
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 26.04 - GDAŃSK
- 27.04 - Złocieniec
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
 

koncerty

20.10.2007

Nostalgia za ancien regime – Riverside, 19/10/2007, Warszawa, klub „Progresja”

Warszawski koncert RIVERSIDE na trasie promującej nowy album, „Rapid Eye Movement” przebiegł pod hasłem trzech „R” – reparacji, równowagi i restauracji. Na początku XIX wieku podobny program okazał się genialnym wynalazkiem obrad Kongresu Wiedeńskiego. „Koncert czterech mocarstw”, jak go potocznie nazywano, miał opanować europejski chaos, spowodowany niepowodzeniem rewolucyjnych harców. Zadanie to udało się zrealizować właśnie dzięki wykorzystaniu „zasady potrójnego R”. Podobna konsternacja, jak dziewiętnastowieczną Europę, ogarnęła dzisiejszy rynek fonograficzny po nieudanym albumie Riverside. W związku z tym wydarzeniem powstała potrzeba współczesnego „koncertu czterech mocarzy”, który pozwoliłby na przywrócenie ancien regime polskiego rynku muzycznego. Ostatecznie odbył się on 19 października 2007 roku w klubie „Progresja”.


„Stary ład” na rynku muzycznym oznacza powórt na tron po niedawnym upadku grupy Riverside (RESTAURACJA). Znakomitym koncertem odkupili oni grzechy swojego ostatniego niefortunnego wydawnictwa (REPARACJA), prezentując nowy materiał w znacznie poprawionej formie (reperacja?). Utwory z „Rapid Eye Movement” w warszawskiej „Progresji” zabrzmiały zupełnie inaczej, niż w oryginale. Co najważniejsze, pojawiły się w nich odwołania do stylistyki poprzednich krążków grupy, połączone z nowymi rozwiązaniami aranżacyjnymi (RÓWNOWAGA). Po drugie, Duda, mimo problemów ze strunami głosowymi, potrafił znacznie rozsądniej wykorzystać swój gębofon, niż podczas prac w studiu. W końcu, muzycy lepiej przemyśleli kompozycyjny układ nagrań, tak, że wreszcie rozwijają one treści muzyczne zgodnie z zasadą prawdziwej progresywności.


Przejdźmy do samego występu. Zaczęło się od znakomitego „Volte-Face” wspomaganego niesamowitą oprawą ze ściany świateł. Takich reflektorów nie powstydziłby się sam David Gilmour. To właśnie efekty wizualne, a nie, jak to zazwyczaj bywa, nagłośnienie zdecydowanie odróżniało występ gwiazdy wieczoru od zespołów supportujących (o nich później). Masa dymu i różnokolorowe lampy od początku zapewniły mistyczną aurę najważniejszemu punktowi tego wieczoru. Drugi z kolei „Rainbow Box” wykonano bez przekonania, stąd przyjęcie nie było już tak entuzjastyczne. Dużo osób w tym momencie pewnie się zastanawiało, czy dalej usłyszymy jeszcze stare dobre Riverside, czy może warszawscy muzycy przygotowują nas na zapoznanie się z ich nową mutacją. Oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Przy kolejnych wykonaniach publiczność oszalała. Najpierw dobrze znane i jak zawsze pożądane „I turned you down” rozwiało wszelkie wątpliwości, co do formy zespołu. Usłyszeliśmy świeże aranżacje gitarowe z niespotykanymi dotąd efektami. Dzięki obłędnym loopom spod łapy Michała Łapaja fani wpadli w mocno transowy nastrój przy dźwiękach „Ultimate Trip”. Większości ze słuchających nastrój ten nie opuścił już do końca.

Kiedy nikt nie miał już wątpliwości, że koncertowej potęgi Riverside nie jest w stanie zachwiać żadne mniej udane nagranie, Mariusz Duda zaproponował publiczności czynny udział w śpiewaniu refrenów. Gromkie „I’ve been conceiving you for too long” zmotywowało zespół do przedstawienia fragmentów wiecznie żyw(sz)ej klasyki, a mianowicie „Loose Heart”. Zaraz po tych energetycznych dźwiękach zabrzmiała „Parasomnia”, któa świetnie zbalansowała wzburzone emocje. Słaby utwór plus pomysłowe wykonanie równa się? Mnie się podobało – chociaż teraz, słuchając oryginału, znowu się zastanawiam, jak to możliwe. W każdym razie perswazja sceniczna Warszawiaków okazała się na tyle skuteczna, że przekonała mnie do kupienia „REM”.
W dalszym ciągu koncertu usłyszeliśmy dwie bardzo rozbudowane frazy z „Second Life Syndrome”, a konkretnie „Reality Dream III” i tytułowe nagranie tego albumu. Na przykładzie tych dwóch kompozycji widać zdecydowaną ewolucję artystyczną Riverside. Chociaż poloniści twierdzą, że przymiotnika „genialny” się nie stopniuje, to w przypadku autorów „Out Of Myself” zasady tej się nie stosuje. Muszę przyznać, że podczas grania utworów z "SLS" w Warszawie byli genialniejsi, niż przed rokiem w Gdyni (genialności tamtemu występowi przecież nie sposób odmówić). Zaraz po wysłuchaniu tej esencji „proggowania" w naszych uszach zabrzmiały dźwięki „I Believe”. Kawałek rozpoczęła nieprzeciętna solówka basowa, a w momentach kulminacyjnych Mariusz na tyle sprawnie modelował wokalem, że publiczność ostatecznie uwierzyła w niewyczerpany potencjał zespołu. Minęło dopiero pierwsze półtorej godziny koncertu.
Co było potem? Zamrugała powieka, a „nad miastem pojawiła się głowa czerwonego byka”... Po szczegóły zapraszam na następne koncerty Riverside.

P.S. Support:

  • LEAFLESS TREE:
    Przywitał nas pan o piskliwym głosiku, jednak gdy zaczął śpiewać mocnym basem miałem wrażenie, że używa już innego gardła. Ciekawe rozwiązania wokalne, bogate instrumentarium, a co za tym idzie momentami egzotyczne dźwięki trzeba zaliczyć na plus temu występowi. Polscy muzycy zaprezentowali pięć rozbudowanych kompozycji (na szczególną uwagę zasługuję „Mat Planeta”) z całkiem sporą różnorodnością stylistyczną i pomysłowymi rozwinięciami. Bardzo dobry wstęp do reszty wieczoru.
  • TOTENTANZ: Wokalista wielokrotnie próbował zaktywować publiczność, co ostatecznie mu się udało (klaskali i pokrzykiwali). O sukcesie tego występu w głównej mierze zadecydowały jednak potężne gitary i jeszcze potężniejszy głos. Całe zachowanie sceniczne wokalisty sprawiało wrażenie bardzo szczerego, co zadecydowały o tym, że utwory odbieraliśmy jako ważne i tym samym niebanalne. Trudno było się znudzić przy tych dźwiękach – wszystkie kawałki wypadły naprawdę bardzo energetycznie. Większość z nich pochodziła z nowego albumu zespołu „Nieból”, którego kupno poważnie rozważałem po koncercie.
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.