ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 24.04 - Warszawa
- 25.04 - Kraków
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 26.04 - GDAŃSK
- 27.04 - Złocieniec
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
 

koncerty

01.07.2003

King Crimson - Mediolan 20.06.2003 Teatro Smeraldo, Genua 21.06.2003 Teatro Carlo Felice, Fish - Genua 21.06.2003 Porto Antico

Wybierając się do Włoch na dwa koncerty King Crimson układałem sobie już w głowie niektóre fragmenty mojej relacji z tych koncertów. Nie miałem wtedy bladego pojęcia jakie niespodzianki i przeżycia spotkają mnie we Włoszech. Tym bardziej nawet mi się nie śniło, że będzie mi dane pisać o koncercie Fisha w Genui.

Wysiadając z pociągu w Mediolanie uderzył we mnie taki taki potworny upał, że o mało nie przysiadłem. Niestety nasłoneczniony i nie posiadający klimatyzacji pokój hotelowy nie dawał żadnego schronienia a wręcz przeciwnie. Postanowiłem więc wyruszyć na poszukiwanie Teatro Smeraldo, by po odebraniu zamówionego biletu zainstalować się w jakiejś pobliskiej knajpie w oczekiwaniu na koncert. I tak też zrobiłem a nieopodal sali koncertowej znalazłem bardzo przyjemny pub z wiatrakiem, gdzie mogłem zgasić pragnienie. Nauczony doświadczeniem, że King Crimson lubi zaczynać koncerty z punktualnością co do minuty byłem już pół godziny przed rozpoczęciem w środku i umilałem sobie czas podziwianiem niezliczonych przetwarzaczy podłaczonych do gitar Roberta Frippa i Adriana Belew. Włosi powolnie wchodzili do sali, w której mogło się zmieścić około 1300 osób i o godzinie 20:45, o której miał się planowo rozpocząć koncert zapełniona była zaledwie jedna czwarta sali. Dwie minuty później na scenie pojawił się Robert Fripp, ale poza mną chyba niewielu to interesowało. Swiatła były nadal zapalone a Włosi spacerowym krokiem wchodzili na sale. Byłem zbulwersowany tą całą sytuacją. Fripp zajął miejsce po prawej stronie sceny na swoim krzesełku barowym siedząc bokiem do widowni. Ja siedziałem po prawej stronie, trochę za jego plecami w 16 rzędzie. Z faktu, że widzę tylko plecy Frippa też nie byłem zbytnio zadowolony. Fripp, po krótkiej koncentracji, zaczął grać soundscapes. Dźwięki te były od razu nagrywane na magnetofon i rownocześnie odtwarzane, wydając znaną dla Frippa ścianę dźwięków. Po kilku minutach Fripp opuscił salę a z magnetofonu leciały przez kilkanaście minut nagrane przez niego dźwięki. Około godziny 21:15 pojawiła się cała grupa i koncert rozpoczął się na dobre. Niestety sala nie była pełna i mimo, że Włosi wchodzili na sale jeszcze przez następne pół godziny to udało się ją zapełnić tylko gdzieś w dwóch trzecich. Koncert zaczął się tak jak ostatnia płyta, otworzył go "The Power to Believe I: A Capella" a zaraz potem "Level Five", w którym KC zabrzmiało niezwykle ciężko i mocno...

Wybierając się na King Crimson miałem pewne obawy, bo poprzednie ich koncerty, które zaliczyłem w 1995 roku w Berlinie i w 1999 roku w Stuttgarcie mnie nie porwały. Oczywiście to jak oni grają jest genialne i w gitarę Frippa czy Belew można się wpatrywać godzinami, ale ich koncerty były zimne, nie było żadnego kontaktu z publicznością. Oczwiście nie wymagam od Frippa, żeby zabawiał publikę, ale trochę ciepła i uczucia z ich strony mi brakowało. Poza tym tamte koncerty były bardzo krótkie, raptem 1h 30'-1h 45' z bisami. Po koncercie w Mediolanie stwierdziłem, że był to do tej pory najlepszy koncert King Crimson jaki widziałem, mimo tego, że bas Treya Gunna był nie najlepiej słyszalny. Jak się okazało koncert w Genui był o trochę ale pod każdym względem lepszy od tego w Mediolanie. Ponieważ przebieg tych dwóch koncertów był podobny, więc skoncentruję się na koncercie w Genui. W odróżnieniu od Mediolanu, koncert w Genui odbył się nie w podrzędnym teatrze, tylko w centralnym punkcie miasta, w przepięknej i sławnej genuenskiej sali operowej Teatro Carlo Felice. Sala mogła pomieścić około 2000 osob i była prawie pełna, do tego, co się rzadko zdarza, można było wyprostować nogi. Pomyślałem sobie, że to godne miejsce na koncert takiej grupy jak King Crimson. Moje miejsce było również lepsze niz w Mediolanie, bo w 5 rzędzie, niestety znowu troszkę za plecami Frippa. Słyszalność była na poziomie sali, czyli doskonała.

Po tych uwagach technicznych zostaje nam skupić się teraz na muzyce. Koncert zaczał się dokładnie tak samo jak w Mediolanie. Gdy pojawiłem się na sali 15 minut przed rozpoczęciem, soundscapes'y Frippa już leciały. O godzinie 20:59 na scenie pojawili się wszyscy muzycy i punkt 21:00 zabrzmiały dźwięki otwierające ostanią płytę - dyscyplina jest nadal mottem przyswiecającym Frippowi. Po "Level Five" zabrzmiał "ProzaKc Blues", który potrwał trochę dłużej niz w Mediolanie, a to za sprawą Belew, który pozwolił sobie na małą improwizację bluesową. Jedną z różnic w stosunku do koncertu poprzedniego dnia jaką od razu zauważyłem, to ta, że Belew był jakby zdekoncentrowany, parę razy się mylił, w jednym miejscu wszedł z inna solówką niż powinien, za co z uśmiechem przeprosił (chyba bardziej obserwującego go surowym wzrokiem Frippa niż widownię). To jednak dodało koncertowi kolorytu i wprowadziło nieco luźniejszą atmosferę. Ta dekoncentracja zmusiła Belew do większej improwizacji, co znów było dużym plusem tego koncertu.

Następnym utworem było brawurowo wykonane "The ConstruKction of Light" a po nim niesamowicie mocny "Facts of Life", w którym Robert Fripp pokazuje całą gamę swoich stylów gry, w tym Frippertronics oraz pewien hałaśliwy jazgot, który jest mi tak dobrze znany z utworu.... "Sailor's Tale" z płyty "Islands" z 1971 roku (niewiarygodne, Robert Fripp na ostatniej płycie czerpie z większości pomysłów, które wypracował w ciągu swojej ponad trzydziestoletniej działalności). Potem był "Elektrik" z ostatniej płyty, utwór który bardzo lubię i który ma interesującą dramaturgię. Poza tym, że o wiele bardziej nowocześnie brzmiący, "Elektrik" mogłby się równie dobrze znaleźć na płycie "Discipline", wydanej w 1981 roku - pozostaje w tamtym klimacie. Z wyjątkowym aplauzem widowni spotkały się następne dwa utwory pochodzące z mniej przeze mnie lubianej płyty "Thrak". Dla mniej zatwardziałych fanów King Crimson "Dinosaur" i "One time" były jednak odpowiednimi utworami, aby móc strawić to co przyszło potem. Jeszcze uwaga na marginesie, to własnie w Dinozaurze, gdzie jest taka krótka przerwa w środku utworu, po której następuje gitarowe solo, Belew wszedł z solówka z innego utworu, ale szybko się skorygował.

Następne dwa utwory porwały mnie już do reszty. King Crimson zagrali bowiem "Dangerous Curves" z ostatniej płyty a bezpośrednio potem "Larks' Tongues in Aspic - Part IV" z płyty poprzedniej. To raczej nie przypadek, że te utwory zostały połączone. Wystarczy powrócić pamiecią do 1973go roku i płyty "Larks' Tongues in Aspic": "The Talking Drum" a zaraz potem "Larks' Tongues in Aspic - Part II" - podobieństwa nie da się przeoczyć. Przy rytmicznym "Dangerous Curves" euforia była tak wielka, że znaczna część sali zaczeła klaskać w rytm gitary Belew, muszę przyznać, że ręce same się składają do oklasków przy tym kawałku. Nie było to jednak w smak grupie, czemu dali wyraz uciszając widownie. Trwało parę minut zanim ostatni klaszczący ucichł a podczas tego czasu muzycy wyczekująco wybijali rytm. Po ucichnięciu oklasków, utwór rozwinął się na dobre. Był to przede wszystkim popis Treya Gunna, który na koncertach Crimsonów wydaje się pokazywać tylko część swoich niezgłębionych możliwości gry na basie. "Larks' Tongues in Aspic - Part IV" to najpierw popis szybkości gry na gitarze Frippa a potem ta wspaniała solówka Belew, która jednak lepiej zabrzmiała w Mediolanie, bo bardziej przypominała oryginał z płyty. W Genui była za bardzo hałaśliwa a za mało było w niej melodyki. W tym utworze jest taki charakterystyczny moment, w którym kończy się część podstawowa i zaczyna się końcówka okraszona wspomnianymi pięknymi solówkami. Co ciekawe w Mediolanie przejście do solówki zajęło Belew trochę czasu, żeby poprzełączać przystawki przy gitarze. W Genui wybrnął on lepiej z tej sytuacji, przełączając przyciski jedną ręką i grając wprowadzającą solowkę lewą ręką po gryfie gitary.

Po tej niesamowitej dawce energii, kiedy niektórzy zatęsknili za czymś wolniejszym, znów niezwykle dynamicznie zabrzmiało "Happy With What You Have To Be Happy With", podczas którego można było zauważyć, że Belew to nie tylko wyjątkowy gitarzysta ale również świetny wokalista. "The Power to Believe III" i "The Power to Believe IV: Coda" zamknęły główną część koncertu.

Na pierwszy bis grupa wyszła bez Adriana Belew i zabrzmiał "Deception of the Thrush", który był popisem poszczególnych muzykow, a w szczegolności Treya Gunna na gitarze basowej i syntezatorze. Zaraz potem Adrian Belew pojawił się z gitarą akustyczną i zagrał "Three of a Perfect Pair" dodając na początku, że jest to specjalny wieczór i że ten utwór to jego osobiste podziękowanie. Rzeczywiście, tego nie było dzień wcześniej. Po zejściu ze sceny i hucznych oklaskach muzycy pojawili się jeszcze raz. Jakież było moje zdziwienie, kiedy, znając przebieg bisów z Mediolanu, i oczekując "Elephant Talk", usłyszałem dźwięki już dawno nie słyszanego przeze mnie "Frame by Frame" - genialnie! Tego też nie było dzień wcześniej. Zaraz potem ku wielkiej radości widowni zabrzmiał własnie "Elephant Talk" i grupa ponownie zniknęła ze sceny. Ale czułem, że jeśli publiczność się wysili, to King Crimson mają coś jeszcze w zanadrzu. I tak się stało: po długich oklaskach muzycy wyszli ponownie i nie wiedzącej czego więcej oczekiwać widowni zagrali ... "Red"! Tak jak w Mediolanie, "Red" zabrzmiał hardrockowo, czysto, po prostu wspaniale! I znowu krótki ale jakżesz długo pozostający w uszach dźwięk solówki Frippa. To był godny koniec wspaniałego koncertu, który trwał nieco ponad dwie godziny i nie pozostawił cienia wątpliwości, że miałem do czynienia z mistrzami. A jeśli chodzi o same widowisko, to nawet przerósł moje oczekiwania. Obok wirtuozerii wykonania, okazuje się, że poza odpowiednim doborem utworów King Crimson nie musi wiele robić aby stworzyć świetne widowisko. I wcale King Crimson nie musi grać utworów z lat 70tych czy 80tych. Nowy materiał jest równie wspaniały.

Co do muzyków to Robert Fripp - jak zwykle niesamowicie zdyscyplinowany, precyzyjny, doskonały. Prezentuje całą gamę swoich umiejętności. U niego nie ma ani jednego niepotrzebnego ruchu palcem, ani jednego zbędnego dźwięku, krótkie, ale genialne solówki pozostawiają wielki niedosyt: ma się ciągle chęć na więcej. Belew - trochę chaotyczny, nieobliczalny, przebłyski geniusza. Gunn - zadziwia lekkością, łatwością i opanowaniem swojego instrumentu. Mam wrażenie, że nie czerpie na dno swoich zasobów umiejętności. Mastelotto - najtrudniej go ocenić. Wydawał mi się bardziej pomysłowy i bardziej zajęty w Mediolanie. Jego styl gry jest zdecydowanie cięższy i bardziej rockowy niż styl Billa Brufforda, którego bardziej cenię.

Było krótko po 23ej. Po wyjściu z koncertu ciężko było ochłonąć, miałem niepohamowaną ochotę niezwłocznie napić się piwa i w tym celu udałem się w kierunku portu. To co się później zdarzyło, wydaje mi się nadal z pogranicza snu i rzeczywistości. Powiem tylko, że piwa napiłem się dopiero jakieś 1,5 godziny później.

Zbliżając się do portu, zaczęły do mnie dochodzić dźwięki głośnej muzyki. Gdy już byłem w porcie ujrzałem tam taki namiot w stylu dachu stadionu olimpijskiego w Monachium na wodzie i poznałem, że to granie to było "Incommunicado" Marillionu. Pomyślałem sobie, że to pewnie jakiś festyn i że jakaś włoska grupa sobie akurat pogrywa. Było już gdzieś w pół do dwunastej w nocy i bramkarze wpuszczali normalnie przypadkowych przechodniów. Podszedlem do nich i zrobiłem pytającą minę, jeden z nich machnął ręką i mnie tam wpuścił. Jak się znalazłem pod sceną nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie dość, że już po Crimsonach byłem w siódmym niebie, to jeszcze coś takiego: to był FISH!

Pomyślałem w pierwszym momencie, nie to jest niemożliwe, ale po przetarciu moich oczu, musiałem z wielką radością stwierdzić, to jest jednak Fish. Niesamowite, nic nie wiedziałem o tym koncercie!

Pod sceną kłebiło się około 100 osób, środek namiotu był pusty a na trybunach siedziało jeszcze około 200 osób, poza tym po bokach stało sporo przypadkowych widzów. Fish zagrał dwa ostatnie tematy z płyty "Raingods with Zippos", "Raingod's Dancing" oraz "Wake-Up Call (Make it happen)" a zaraz potem "Market Square Heroes", przy którym już nic mnie nie mogło powstrzymać od wmieszania sie w tłum pod sceną. Ta setka pod sceną bawiła się wspaniale a Fish z nimi. Byl juz nieźle wcięty, ociekajacy potem i totalnie szczęsliwy. Przybijał ludziom piątki, później kazał zrobić krąg przed sceną, w który wskoczył i zaczął tańczyć po kolei z jego fanami oberka pod rękę, wielu  zaczeło go ściskać i tak trwało to parę minut.

Potem grupa zeszła na krótko ze sceny i powrociła z "Internal Exile", podczas którego Fish zatańczył na scenie w rytm irandzkiej muzyki jak młoda baletnica. Można się było popłakać ze śmiechu. Po ponownym zejściu, po którym chyba już nie zamierzali wracać, publiczność tak długo wiwatowała, że muzycy wyszli jeszcze raz na scenę. Fish powiedział, jaki jest szczęśliwy w Genui z przyjęcia jakie mu zgotowali fani i zrobił aluzje, ze czuje się jak ryba w porcie (Fish in the harbour). I wtedy powiedział, że jest tu z nami Mariusz z Polski, który przyjechał specjalnie z Warszawy samochodem na ten koncert i że jemu dedykuje on ostatni utwór tego koncertu. Po czym zaczął wołać, gdzie jest Mariusz i żeby się pokazał. W tym momencie oniemiałem. Znów pomyślałem, że to jakiś sen. A tak się wszystko przypadkowo złożyło, że akurat w pociągu z Mediolanu do Genui czytałem książkę o cudach... Automatycznie powądrowała moja ręka do góry i z trudem się pohamowałem, żeby nie podbiec do sceny. Zacząłem się rozglądać dookola i nagle ujrzałem kogoś przedzierającego się pod scenę, Mariusza z Warszawy. Fish przywitał się z nim i kazał zostać na dole. A jako dedykacja i ostatni utwór zabrzmiał "The Company". Co za wspaniałe zakończenie. Nie zwlekając podszedłem do Mariusza i powitałem go stwierdzeniem, że też jestem Mariuszem z Polski. Po zakończeniu "The Company" Fish pożegnał się już na dobre z publicznością, przez krótko mogłem jeszcze uścisnąć jego dłoń i popatrzeć mu w oczy - nie zapomnę widoku jego już trochę zamglonej, lecz totalnie szczęśliwej twarzy. To było wzruszajace! A z Mariuszem, jego żoną i ich przyjacielem poszliśmy na piwo, żeby wymienić wspaniałe wrażenia z koncertu.

Przy tej okazji przesyłam serdeczne pozdrowienia dla Mariusza Gzyla, małżonki Agnieszki oraz Krzysztofa.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.