Szczerze mówiąc to aż odechciewa się pisać o takich wydarzeniach, podczas których zespoły grają koncerty do… pustych ścian. No bo całkiem świadomie, z chęcią zobaczenia zespołów, pofatygowały się do klubu w ten sobotni wieczór… dwie osoby. Dobrze, że na sali byli muzycy drugiego zespołu i jacyś ludzie, którzy akurat wpadli na piwo. Dzięki temu – chwilami - artyści prezentowali się dla zawrotnej liczby… 10 osób.
Powodów takiej żenującej sytuacji jest pewnie sporo. A rozwiązanie problemu czai się jak zwykle gdzieś po środku. Można oczywiście pisać o słabej promocji, przeciętnych (pewnie dla niektórych) zespołach z ledwo co wydanymi debiutanckimi krążkami, dziesiątkach łódzkich klubów bardziej atrakcyjnie położonych przy głównym deptaku miasta, skuteczniej zachęcających do wejścia w ten sobotni wieczór… Można, można… Ale po co? Powiedzmy sobie otwarcie – muzyka, o której często tu piszemy i która czasami rozpala w nas gorące dyskusje (artrockowa, progresywna, regresywna, poszukująca, ambitna… czy jak ją tam, do cholery, nazwiemy) jest dla przeciętnego zjadacza polskiego chleba ANONIMOWA! Osobowości, czy ważne postacie takiego grania, w kulturze masowej są tak naprawdę artystami niszowymi, muzykami, bądź zespołami znanymi garstce (raz mniejszej, raz większej) zapaleńców.
Dzień wcześniej, w tej samej Improwizacji, odbył się hip-hopowy koncert Małpy i dj Chwiala. Dwa razy droższy (20 złotych) i… przy nabitej sali. Odpada zatem, przy tej okazji, koncepcja biletowej drożyzny i nękanego kryzysem społeczeństwa (tym bardziej, że w tej kryzysowej powodzi jesteśmy ponoć zieloną wyspą!). Między bajki należy również włożyć pomysł, że młodzieży nie chce się ruszyć tyłka zza komputera (bo przecież tam obejrzy wszystkie koncerty) i lecieć do jakiegoś niewielkiego, niezbyt komfortowego klubu. Bo jednak jak chce, to może… Cóż, czasy się zmieniły, gusta i mody muzyczne również. Dziś młodzi ludzie – główni wszak adresaci muzyki rockowej – żyją szybko i nie mają czasu na odfoliowywanie nowej płyty i zachwycanie się zapachem farby wyciekającym z albumowej książeczki, bo wystarczy im mała próbka tejże płyty w mp3 zassana z sieci. Dla nich takie rytuały to już przeżytek, podobnie jak muzyka, o której tu rozprawiamy. Staroświecka, niemodna, za długa, przekombinowana i… jeszcze tam pewnie jakaś.
Czyli co ma zrobić artysta, któremu w duszy gra nieco ambitniej? Rzucić to we wspomnianą już… cholerę? A może wystawić publicznie tyłek, żeby wreszcie ktoś go zauważył (jak to dosadnie napisał w Sopocie Piotr Rogucki, że dobrze użyta [dupa] gwarantuje sukces). Cóż, pewnie wielkiego wyboru nie ma. Jeżeli to lubi, dalej będzie dźwigał ten krzyż. Powinien jednak pamiętać o tym, że takie sytuacje, jak ta w Improwizacji, zdarzyć się mu mogą od czasu do czasu.
Mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej, w dalszym ciągu mam problemy ze zrozumieniem faktu, że w 700 – tysięcznym mieście, mającym jakieś tam kulturalne ambicje, nie znalazło się chociaż 20 osób, które z własnej, nieprzymuszonej woli, przyszłyby na koncert zespołów, które jednak grać potrafią i to całkiem inteligentne dźwięki. Zanim szepnę słówko o samym koncercie, dodam tylko, że dzień wcześniej, w tej samej Łodzi, wpadłem na rock – operę Krzyżacy. Przyszło może z 1000 osób? Nieźle? Przypomnę, że rzecz działa się w... kilkunastotysięcznej Atlas Arenie.
Szkoda mi panów z Figuresmile i Xanadu. Przejechali parę godzin z końca Polski, by tak naprawdę tymi występami nic nie osiągnąć. Nowych słuchaczy nie przyciągnęli, płyt nie nasprzedawali… A próby mogli sobie zagrać u siebie. Wyszłoby taniej. Mimo to zagrali. Po około godzinie każda z kapel. Figuresmile wymieszał albumy Towards The Light i In Between, Xanadu oparło swój występ na krążku The Last Sunrise, dorzucając do tego covery Anathemy i Katatonii. Źle nie było, choć pewnie jeden, jak i drugi zespół tego wieczoru do najbardziej udanych nie zaliczą. Zerknijcie lepiej na poniższe fotki. Potwierdzą wam, że jednak panom się chciało…