Podobnie jak w wielu polskich miastach, także i w Piotrkowie utworzono strefę kibica. Jej muzyczną atrakcją, po kilkugodzinnych emocjach sportowych, miał być występ płockiego Lao Che. I faktycznie nią był, bowiem pierwszą historyczną wizytę kapeli w trybunalskim grodzie można uznań za bardzo udaną.
Artyści wyszli na scenę kilka chwil po zakończeniu piłkarskiego lania, jakie spuścili naszym południowym sąsiadom Rosjanie. Szkoda tylko, że niemalże równo z ich wyjściem nad stadionem pojawiły się pierwsze krople deszczu, które już do końca towarzyszyły licznej grupie fanów kapeli. Tak, tak! Jeżeli sądzicie, że główny krąg odbiorców wieczornego koncertu stanowili przypadkowi słuchacze, otumanieni polsko – greckim dreszczowcem sprzed kilku godzin, jesteście w grubym błędzie. Entuzjastyczne reakcje, skandowanie nazwy grupy, czy wspólne śpiewanie z zespołem naprawdę mogły imponować. Klimat dobrej, rockowej zabawy psuła nieco odległość, jaka dzieliła najwierniejszych fanów od sceny. I choć zespołowi także brakowało bliższego kontaktu z publiką (o czym wspomniał Hubert Dobaczewski witając piotrkowian), artyści dali naprawdę bardzo sympatyczny koncert.
Czyż mogło zresztą być inaczej? Muzycy postawili bowiem na materiał bardzo przekrojowy, reprezentatywny dla swojej twórczości i co najważniejsze, po prostu przebojowy. Były zatem i Czarne kowboje, i Bóg zapłać, Drogi panie i wreszcie Hydropiekłowstąpienie. Płocczanie nie zapomnieli oczywiście o swoim najsłynniejszym albumie, Powstaniu Warszawskim, którego reedycja ukazała się kilkanaście tygodni temu. Z niego wybrzmiały, w ostatniej części występu, Przebicie do Środmieścia, Hitlerowcy, Przed Burzą i, jak zwykle wzruszająco piękne, Stare Miasto, kończące podstawowy set. Wywołani na bis zagrali jeszcze Koniec ze wspomnianego albumu i po godzinie z małym haczykiem, ostatecznie zeszli ze sceny. Choć to nie ten kontekst i nie te czasy, jakże wyjątkowo wybrzmiało tego wieczoru wypowiedziane przez Spiętego „Niech żyje Polska!”