ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 25.04 - Kraków
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 26.04 - GDAŃSK
- 27.04 - Złocieniec
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
 

koncerty

01.11.2012

Ołowianym Sterowcem do nieba: LED ZEPPELIN, 02 Arena, Londyn 10 grudnia 2007 – LED ZEPPELIN (Live from London/Celebration Day), Multikino, Kraków 31 października 2012

Ołowianym Sterowcem do nieba:
LED ZEPPELIN, 02 Arena, Londyn 10 grudnia 2007 – LED ZEPPELIN (Live from London/Celebration Day), Multikino, Kraków 31 października 2012
Przed rokiem w recenzji "An Evening with John Petrucci and Jordan Rudess" wymieniłem kilka koncertów, w których, choć z dzisiejszej perspektywy bardzo bym pragnął, nie uczestniczyłem i częstokroć z obiektywnych przyczyn uczestniczyć nie mogłem. Jednym z przywołanych podówczas dla przykładu wydarzeń był koncert Led Zeppelin w 02 Arena w Londynie w 2007 roku. Ponieważ na nim nie byłem, a i na żadnym innym tejże grupy najprawdopodobniej nie będę, postanowiłem sięgnąć chociaż po godną jego namiastkę, za tę uznając projekcję świeżo zrealizowanego jego zapisu, zatytułowanego – także na cześć Ahmeta Ertegüna, założyciela wydającej zeppelinowe płyty Atlantic Records - "Celebration Day", obrazu wyświetlanego obecnie na całym świecie w renomowanych kinach.

Za rzecz nieco kuriozalną może uchodzić chęć sporządzenia relacji koncertowej z wydarzenia, w którym uczestniczyło się nie bezpośrednio, lecz pośrednio. Wydarzenia, w którym w istocie nigdy nie wzięło i nie weźmie się już udziału, na dodatek poznało się je dopiero po pieczołowitej obróbce, jaką bez wątpienia jest wyświetlany obecnie w kinach całego świata, wyreżyserowany przez Dicka Carruthersa film Celebration Day, obraz przekazujący milionom to, co do października 2012 roku udało się zobaczyć ledwie tysiącom szczęśliwców, tym, którzy załapali się na pierwszy i zapewne ostatni od 1979 roku występ wielkiego Led Zeppelin. Mający miejsce w londyńskiej 02 Arena w poniedziałek 10 grudnia 2007 roku koncert ten, dosłownie z dnia na dzień obrosły legendą, wkrótce obejrzeć będzie mógł każdy nabywca ogłoszonego w wielu formatach Celebration Day, a tym samym zrewidować to, co do tej pory mógł jedynie w tej lub owej tego bądź owego relacji wyczytać, no, ewentualnie i na własne uszy mógł wysłuchać, jeśli tylko zdołał zaopatrzyć się w mniej lub bardziej wartościowy bootleg, uchylający nieco zasłonę przesłaniającą to, co nastąpiło przed blisko pięcioma laty, a co zoczyć i usłyszeć mogli nieliczni. Ci, którym szczególnie spieszno do poznania oficjalnie tak długo skrywanego materiału, mogli (i wciąż jeszcze mogą) udać się do wybranych kin, by w trakcie specjalnych, dwugodzinnych seansów choć w znikomej części przeżyć to, co przeżyć chcieli, a czego dotąd przeżyć nie mogli. Do wczoraj jedną z takich osób był i autor niniejszej relacji, który nie będąc w okazałej 02 Arena właściwego dnia 2007 roku, wybrał się do krakowskiego Multikina na ersatz słynnego koncertu Led Zeppelin.

Po tym, jak na wielkim ekranie ukazały się kolejno nazwiska czterech protagonistów, Johna Paula Jonesa, Jimmy’ego Page’a, Roberta Planta i Jasona Bonhama, syna zmarłego przed trzydziestoma dwoma laty perkusisty Johna Bonhama, którego niespodziewana śmierć uśmierciła i Led Zeppelin, rozpoczęło się to, na co czekali wszyscy niemalże po brzegi wypełniający salę kinową przybysze – dwugodzinny lot Ołowianego Sterowca. Jak w pewnej chwili wyznał Plant, niemożliwością było wybrać z obfitej dyskografii studyjnej wszystkie te utwory, które odegrać by się chciało, trzeba jednak przyznać, że te, które tego wieczora można było posłyszeć, złożyły się na nader mocny i wyrazisty set koncertowy. Zaczęło się od Good Times Bad Times, nie ma co, piosenki o powszechnym i ponadczasowym, do każdego bez wyjątku człeka odnoszącym się tytule, kawałka jak żaden inny nadającego się na otwarcie koncertu Led Zeppelin, wszakże to on był „otwieraczem” na niezapomnianej zeppelinowej „Jedynce” z ’69 roku. Potem w ślad za Gollumem pasażerowie Ołowianego Sterowca udali się ku krainie Mordoru, znaczy się muzycy wykonali Ramble On z równolatki (jeśli idzie o wydanie, nie powstanie przecież) debiutu Zeppelinów, czyli „Dwójki”. Następnie artyści, ku zachwytowi zebranych, wyczarowywali kompozycje pochodzące z rozmaitych albumów, w sumie wszystkich za wyjątkiem pośmiertnej Cody oraz In Through the Out Door, łabędziego śpiewu z ’79 roku, płyty, za którą nie przepadam, z której jednak rad byłbym usłyszeć dedykowane pamięci Plantowego syna, Karaca, ujmujące All My Love czy żarliwe I’m Gonna Crawl. Bynajmniej nie narzekam, co to, to nie, wszakże w zamian uraczony zostałem tyloma innymi, za sprawą rodziców od dzieciństwa znanymi mi utworami, w tym moim (i ich) ukochanym dziele barwy karminu, Since I’ve Been Loving You, arcydziele, które przez jednego z nieżyjących już nestorów nielicznego mego rodu określone zostało w połowie lat siedemdziesiątych „przekazem z diabelskiego burdelu”. Aczkolwiek słyszałem doskonalsze wykonania tejże pieśni miłosnej, to i to, już wcześniej za sprawą posiadanych bootlegów dobrze mi znane, było wcale czarujące. Since I’ve Been Loving You było jedyną kompozycją z „Trójki”, jaką tego wieczoru dało się posłyszeć, szkoda więc, że zabrakło „inwazyjnej” Immigrant Song czy piosenki Friends, którą w jakże zachwycającej wersji pomieszczono na No Quarter: Jimmy Page and Robert Plant UnLedded z ’94 roku. Więcej numerów pochodziło z najsłynniejszego longplaya Zeppelinów, tedy ze zwanej między innymi ZOSO i Four Symbols „Czwórki”, były, że wymienię nie po kolei: Black Dog, Misty Mountain Hop oraz odegrany w trakcie drugiego bisu, zwieńczony kaskadą perkusyjnych uderzeń, energetyczny Rock and Roll, było wreszcie to, czego zabraknąć nie mogło, aby zabrać wszystkich zebranych do nieba  - Stairway to Heaven z dobrą, lecz krótką i spokojniejszą niźli drzewiej bywało solówką Page’a, nie taką niestety, jaką znaleźć można na niejednym bootlegu albo też  - i to wykonanie gorąco polecam tym, którzy nie znają – na wybornej koncertówce How the West Was Won. Po Black Dogu nastąpił za sprawą In My Time of Dying, najdłuższego zarejestrowanego przez Led Zeppelin w studio numeru, pomieszczonego na wydanej w ’75 roku dwupłytowej Physical Graffiti, zwrot ku świetnym tradycjom bluesa, a Page, raz po raz zmieniający w trakcie całego występu piękne a stylowe swoje gitary, oszałamiająco zagrał techniką slide. Później wykonane zostały dwie znakomite kompozycje wzięte z – w moim przeświadczeniu – największego osiągnięcia artystycznego Led Zeppelin, tedy z wydanego w roku 1976 albumu Presence. Były to For Your Life i Nobody’s Fault But Mine, podczas którego Plant ani nie po raz pierwszy, ani nie ostatni dowiódł, że wciąż nie tylko jest wspaniałym frontmanem i wokalistą, wybitnym interpretatorem tekstów, ale też utalentowanym harmonijkarzem. Pomiędzy te dwie piosenki wykonawcy wpletli wielce czadowy Trampled Under Foot, który oryginalnie znaleźć można na pierwszym krążku składającym się na Physical Graffiti. Ach, jakże numer ten zagrali! Znakomicie, jak i dawniej zresztą, a John Paul Jones tradycyjnie pokazał się jako świetny klawiszowiec. Taaak, moim zdaniem Trampled Under Foot należało do najbardziej porywająco zagranych kawałków tego wieczoru, który przecież w momenty słabe nie obfitował wcale. A do najmocniejszych zaliczam także te spędzone przy nieśmiertelnym No Quarter, przed laty nieodłącznym punkcie Zeppelinowych koncertów. Jones, pianista pierwszej wody, niemało tu poimprowizował, a gitara Page’a grzmiała ponad zahipnotyzowanym tłumem niczym głos Boga ponad światem w pierwszych Dniach Stworzenia. Innym przypomnianym z Houses of the Holy, ogłoszonego w ’73 piątego longplaya grupy, kawałkiem była wyrafinowana The Song Remains the Same, kiedy to Page szalał na swojej dwugryfówce, po którą sięgnął był chwilę wcześniej, kiedy to przymierzał się do zaprezentowania z kolegami Stairway to Heaven. Równie nieziemskie chwile, jak przy Trampled Under Foot i No Quarter, przeżyłem w trakcie diabolicznego, nieodzownego od koncertowego programu brytyjskiego kwartetu Dazed and Confused. Ho, czegóż tu, jak i tylekroć wcześniej, posługujący się smykiem maestro Page ze swą gitarą nie pokazywał, przenosząc pasażerów Ołowianego Sterowca w rozmaite wymiary, to w piekielne czeluście, to znowuż na błękitne łowiska, a w improwizacyjnych popisach nawet począł mu wtórować Plant, imitujący wokalem głos jakiejś zbolałej, upadłej duszy. Zaiste, tę kompozycję wykonali panowie po mistrzowsku, przy tym nie wolno zapominać o wyraziście pulsującym, pełzającym basie Jonesa i o gęsto uwijającym się za zestawem perkusyjnym „młodym” Bonhamie, który w czasie całego wieczoru dobitnie potwierdził, że nie tylko czuje się przy garach równie swobodnie jak Maciej Kuroń czy Magda Gessler, ale też że swą profesjonalną grą godnie potrafi uhonorować pamięć ojca, wielkiego Bonza. Niemniej fantastycznie było w trakcie jednej z najniezwyklejszych kompozycji, jakie dane było mi kiedykolwiek słyszeć, Kashmir, ergo opowieści niesionej światu przez a traveller of both time and space, to jest „podróżnika w czasie i przestrzeni”. Na koniec wypadnie wspomnieć o ponadczasowym Whole Lotta Love, utworze, którego potęga i siła wyrazu dzięki kosmicznej interpretacji Zeppelinów nie osłabnie nigdy przenigdy, a który podczas koncertu w 02 Arena wypadł pierwszorzędnie.

Pamiętny koncert Led Zeppelin, dany 10 grudnia 2007 roku w londyńskiej 02 Arena, dzięki Celebration Day jeszcze silniej zapisze się w muzycznych annałach. Dlaczego? Ano dlatego, że dzięki wyreżyserowanemu przez Carruthersa filmowi koncert ten prezentuje się fenomenalnie, obraz bowiem jest tak ostry i przejrzysty, słowem – piękny, że poraziłby odbiorcę i bez towarzyszenia dźwięku. Obfituje w setki czy tysiące wyśmienitych, niejednokrotnie zaskakujących ujęć, dzięki którym ma się do czynienia z obrazem niezwykle dynamicznym i nowoczesnym, absolutnie zachwycającym, także dzięki umiejętnemu wykorzystaniu bezliku kamer oraz gry wielobarwnymi laserami i światłami. W paru momentach celowo zwiększono ziarnistość obrazu, przez co myśli natychmiast biegną ku filmowi The Song Remains the Same, na który składają się między innymi dokonane w lipcu 1973 roku rejestracje trzech Zeppelinowych wieczorów w Madison Square Garden. Chociaż niezatarte wrażenie wywiera całe Celebration Day, to dla mnie niezapomniane pozostaną zwłaszcza niektóre zdjęcia, jak choćby to, na którym w trakcie odgrywanego podczas pierwszego bisu Whole Lotta Love Page wyciąga rękę niczym Stwórca ku Adamowi na słynnym fresku Michała Anioła, zupełnie jakby chciał Page pokazać, iż muzyka Led Zeppelin jest wieczna i od kilku już dekad wskazuje nowe w muzyce kierunki.

Oczywiście, do obcowania z Celebration Day bez dźwięku nie namawiam, gdyż ostatni (?) koncert Led Zeppelin brzemienny był w moc wspaniałej, a doskonale i z ikrą wykonanej muzyki. Zagranej przez czterech doświadczonych i profesjonalnych muzyków, sceniczne osobowości, które, jak z co chwila wypływających na twarz każdego z artystów uśmiechów można z całą pewnością wnosić, owego pamiętnego wieczora w Londynie bawiły nie tylko przybyłych miłośników swej twórczości, ale i nawzajem bawiły i czuły się znakomicie. Nie ukrywam, że – jeśli idzie o sam koncert - zabrakło mi kilku kompozycji, takich jak Babe I’m Gonna Leave You czy Achilles Last Stand, a – jeśli chodzi o sam środowy wieczór - dźwięk w kinie pozostawiał – o dziwo! – co nieco do życzenia. Mimo to obejrzany w krakowskim Multikinie pamiętny koncert Led Zeppelin wgniótł mnie w kinowy fotel i zapewnił godną namiastkę tego, czego w innym przypadku nigdy bym nie przeżył, bo jednak kino domowe to nie to samo, co wielki kinowy ekran, jedyny, który – poza bezpośrednim, żywym odbiorem - może oddać skalę wielkości każdego Zeppelina i skalę pamiętnego wydarzenia sprzed blisko pięciu lat.

Od dzisiaj z przymrużeniem oka i ja mogę się chwalić, że przeżyłem lot Ołowianym Sterowcem do nieba. Stąd i ta niby-relacja koncertowa.

Hats Off to Led Zeppelin!!!

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.