Na godzinę przed koncertem, przed wejściem do Koloru kłębił się spory tłumek ludzi. Zaskoczenie – przyszło okazało się sporo osób. ( ~500 ;) przyp.red.) W dodatku osób, które wiedziały na jaki koncert przyszły, i z jaką muzyką będą mieli do czynienia. Uprzedzając fakty – jak na pierwszą taką imprezę we Wrocławiu od lat sukces frekwencyjny! Co więcej, na koncert przyjechało sporo osób spoza Wrocławia ( witamy delegatów z Krakowa i Warszawy!)
Na rozgrzewkę Profesor Jazzgot. Dość ciekawa mieszanka jazzu, "lekko progresywnych łamańców" i w ogóle "innej muzyki". Zważywszy na młody wiek członków zespołu oscylujący circa na 16 lat umiejętności techniczne budzą szacunek. Mnie przynajmniej twórczość Profesora skojarzyła się trochę z Aghorą. Podobne rozwiązania harmoniczne, dość ciekawie śpiewająca wokalistka, bardzo dobra sekcja rytmiczna, troszeczkę przypominająca Sabot. Nie jest to klasa Seana Malone’a ale z tych młodych ludzi będą muzycy. Tak naprawdę po dwóch utworach wypłoszyli mnie spod sceny. Reszty wysłuchałam spokojnie na krzesełku .
Lavender. Czytelnicy serwisu być może pamiętają, że mam "słabość do zespołu". Hm... tak
naprawdę obawiałam się, jak muzycy wypadną w konfrontacji z gwiazdą wieczoru. Cóż, moje obawy były bezpodstawne. Może na początku byli spięci i nie wszystko wyszło tak , jak trzeba, ale im dłużej grali tym ...bardziej piszącej te słowa udzielała się euforia. Trzeba przyznać, ze od mojej ostatniej bytności na koncercie zespołu, WIELE się zmieniło. Po pierwsze: lekka, ale jakże istotna zmiana w brzmieniu. Jest bardziej ciężkie, bardziej heavy. Gra zespołu jest bardziej „zdyscyplinowana” i ułożona w pewną konwencję. Po drugie zespół zaczyna eliminować pewne niedociągnięcia techniczne, umiejętnie wyważając proporcje między instrumentami. Po trzecie wreszcie słyszałam klawisze Janka! I wiem, co Janek miał do zagrania! Prawdę powiedziawszy w Kolorze usłyszałam zupełnie INNY zespół.
Kolejnym zaskoczeniem była akustyka poniemieckiego bunkra. Kolor znany jest z tego, że jest dość ogólnie mówiąc "niewygodny" dla akustyków. Lavender zabrzmiał bardzo dobrze, bardzo selektywnie i właśnie ten fakt zaważył na bardzo pozytywnym odbiorze ich muzyki. Nie wspomnę już o reakcjach () na popisy perkusyjne Tomka. Znajomi z Warszawy i z Krakowa, którzy przyjechali na koncert są pod wrażeniem:) Podsumowując występ zespołu: jest nieźle przez duże N. Ale pamiętajcie: talent, ciężka praca i ...ciężka praca! Co zagrali wszyscy wiedzą, ograniczę się do faktu, że zabrzmiało to bardzo dobrze i spotkało się z entuzjastycznym odbiorem publiczności.
Riverside. Pierwszy koncert poza stolicą. Niestety nie słyszałam popisów zespołu w osławionej warszawskiej Progresji. Za to bywalcy owego przyczółka "muzyki Innej" w Warszawie przyjechali do Wrocławia. Dla nich ( Ryjku do Ciebie piję )wrocławski koncert był "lepszy" niż warszawskie. Co mnie zaskoczyło. Dotychczas znałam zespół wyłącznie z płyt. Teraz wiem, że jest to świetny koncertowy band! Zabrzmieli KAPITALNIE! Dodałabym jeszcze, że odbiór ich MUZYKI spotkał się z "obłędnie entuzjastycznym" przyjęciem, co widać zaskoczyło muzyków Riverside. Nie zamierzam uderzać w "patriotyczne" tony, ale Wrocław to magiczne miasto, i ta magia udzieliła się nam wszystkim ( efekt jest taki, że mam zdarte gardło). Po prostu, w tym miejscu, jakim jest Kolor, w tym dniu i o tej godzinie, przenieśliśmy się wszyscy w zupełnie inny wymiar. Ot co! Może jestem rozczarowana, że grali zbyt krótko. Tak, już ostrzę pazurki i pióro na majowy koncert we Wrocławiu, podczas regularnej trasy zespołu po Polsce. Może wówczas ich set koncertowy będzie znacznie dłuższy i spełni - przynajmniej moje -oczekiwania.
To, co mnie wgniotło bardzo to przede wszystkim profesjonalne podejście do fachu. Niewiele jest w naszym kraju zespołów, które takie podejście mają ( i w tym momencie można zacząć dyskusję na temat profesjonalizmu w ogóle). Po drugie - jak już wspomniałam, dla mnie Riverside jest przede wszystkim zespołem koncertowym i to , podczas wczorajszego koncertu było widać i słychać. Każdy detal muzyczny – słyszalny na płycie znalazł swoje odniesienie "Live". Nie było to zwykłe "odegranie" studyjnego materiału, raczej nowa jakość tchnięta w kompozycje zespołu. Kompozycje, jak wiedzą zainteresowani dość złożone fakturowo i formalnie. Byłoby nietaktem nie wspomnieć, jakim "skarbem" dla zespołu jest głos Mariusza Dudy. Podczas wrocławskiego koncertu wokal spinał cała strukturę muzyczną w całość, górując nad instrumentarium. Rzadko spotyka się TAKI głos i TAKIEJ barwie, tym bardziej w kraju, gdzie dobrych męskich wokali jest jak na lekarstwo.
Cóż jeszcze, może zwrócenie uwagi na fakt, na jakim luzie gra zespół. Nie ma w ich grze, tej niepewności charakterystycznej dla młodych zespołów ( vide wątek relacji na temat profesjonalizmu).
A po koncercie - wspólne fotki, podpisywanie płyt, rozgorączkowane rozmowy ze znajomymi i powrót do domu. A w domu...włożyłam do odtwarzacza Out of Myself i już nie wiem, który raz po ludzku się wzruszyłam.
Podsumowując: pierwsza edycja wieczoru z muzyką inną zakończyła się sukcesem: artystycznym, frekwencyjnym i mniemam, że również komercyjnym. Czekam na dalsze edycje. Mam nadzieję, że takich wieczorów będzie coraz więcej, a Wrocław stanie się istotnym miejscem na progresywnej mapie Polski. Żeby osiągnąć ten cel potrzebne jest wsparcie lokalnych mediów (przed imprezą nie zawiodły!), jak i wpisanie imprezy do terminarza imprez kulturalnych Wrocławia, co wiązać się może z finansowym wsparciem włodarzy miasta.