ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
- 14.07 - Katowice
- 17.07 - Warszawa
- 21.07 - Warszawa
- 26.07 - Łódź
- 27.07 - Łódź
- 28.07 - Łódź
- 27.07 - Ostrów Wielkopolski
- 28.07 - Ostrów Wielkopolski
 

koncerty

13.11.2023

PURPLE DAY (MADE IN WARSAW – TRIBUTE TO DEEP PURPLE), Warszawa, Terminal Kultury Gocław, 12.11.2023

PURPLE DAY (MADE IN WARSAW – TRIBUTE TO DEEP PURPLE), Warszawa, Terminal Kultury Gocław, 12.11.2023

Przyznam otwarcie, że od dobrych paru lat śledziłem poczynania grupy Made in Warsaw i Łukasza Jakubowicza, mające na celu oddanie hołdu legendarnej formacji Deep Purple (także i na naszych łamach pojawiały się informacje o kolejnych edycjach Memoriału Jona Lorda, wszak pod taką nazwą funkcjonował ten projekt), jednak nigdy nie dane mi było uczestniczyć w żadnym z tych koncertów…

Wczoraj był ten pierwszy i po jego obejrzeniu… pozostaje mi tylko żałować, że dopiero tak późno zobaczyłem to przedsięwzięcie na żywo. Tegoroczna impreza przybrała nieco inny charakter ale i, w związku z tym, inną nazwę. Wszak tym razem nie był to memoriał a Purple Day, czyli Polski Dzień Purpury na 55-lecie istnienia tej hardrockowej legendy. Ktoś powie: ech tam… kolejne odgrywanie rockowych klasyków w lepszej, bądź gorszej coverowej formule. Otóż nie!

Organizatorzy od lat dbają o nietuzinkowe postacie występujące na scenie, podnosząc rangę imprezy a przecież i sami członkowie Made In Warsaw są świetnymi, sprawnymi muzykami czującymi te oldschoolowe brzmienia i prezentującymi je z dużym luzem i rozmachem. Pomijam już fakt profesjonalnego przygotowania wydarzenia. W tym roku impreza odbyła się w warszawskim Terminalu Kultury Gocław, posiadającym przestronną, komfortową salę, zapewniającą zarówno miejsca siedzące jak i stojące oraz dobrą akustykę i światła. Dopisała też publiczność, która może nie aż tak szczelnie, ale zgrabnie zapełniła salę i ciepło reagowała na sceniczne wydarzenia. Do tego, każdy mógł wrócić do domu z małym kolekcjonerskim biletem a nieliczni nabyć nawet okolicznościową koszulkę (na następny rok przydałoby się ich więcej).

Czas na clou, czyli co tak naprawdę działo się na warszawskim Gocławiu przez niemalże 3 godziny?! Trudno to ubrać w kilka zdań, bo ilość nagrań, wciąż zmieniających się muzyków i wokalistów oraz wszelkiego rodzaju smaczków była tak duża, że w zasadzie odpuściłem w pewnym momencie „kodowanie wydarzeń” i oddałem się przyjemności odbierania spektaklu jako całości.

Najprościej byłoby napisać, że ze sceny co chwila płynęły prawdziwe, znane od lat, purpurowe killery w naprawdę zacnych wykonaniach. Jako ten pierwszy z „wielkich” poleciał Perfect Strangers. Śpiewająca go Ula Fryzka wspomniała żartobliwie, że jej tata, widząc setlistę, stwierdził, że to tak naprawdę pierwszy znany na niej numer. Ale przecież wcześniej poleciały między innymi Battle Rages On, Spotlight Kid, Lay Down Stay Down czy Walk On i nietrudno było zauważyć fanów śpiewających każdy wers. A skoro przy płci pięknej jesteśmy. W koncercie zaprezentowały się dwie panie – wspomniana Ula Fryzka i Ula Kądziela. Atrakcją był już sam fakt interpretowania przez obie wokalistki znanych doskonale utworów z męskimi wokalami. Do tego obie panie robiły to naprawdę wybornie i… wyglądały niezwykle atrakcyjnie, co rusz zmieniając sceniczne kreacje i fantastycznie poruszając się po scenie. Dla przykładu, Fryzka stworzyła „gorący i ponętny” duet z Łukaszem Rychlickim w Sail Away i buchała energią w Highway Star w duecie z Maćkiem Wróblewskim. Z kolei Ula Kądziela urzekła mnie hipisowskim luzem w Hush i niesamowitym wykonem jej ukochanego utworu (tak powiedziała ze sceny) Here I Go Again Whitesnake (tegoroczna formuła pozwalała na nieco szersze spojrzenie na purpurową twórczość, stąd usłyszeliśmy między innymi nagrania Białego Węża i Rainbow a nawet autorską kompozycję).

Czas na panów. Głównym wokalistą był już wspomniany Maciek Wróblewski, który samodzielnie wykonał bodajże siedem utworów. Imponował nie tylko prawdziwie hardrockowym wyglądem (tatuaże, kolczyki, fryzura), którym chwilami przypominał mi mojego ulubionego Jorna Lande, ale przede wszystkim scenicznym „wszędobylstwem”. No a swoją wokalną kreację spuentował brawurowym wykonaniem Burn, w którym można było mu wybaczyć drobne potknięcia w tekście (to też miało swój urok! Na luzie podszedł do tego Grzegorz Kupczyk, który „otwartym tekstem” powiedział, że nie może zacząć, bo nie ma swojego promptera). Fajnie wypadł też jeden z gości – Łukasz Rychlicki – który, bodajże przed wykonaniem Stormbringer, zażartował, że teraz Coverdale’a będzie śpiewał gość o barwie głosu Chrisa Cornella. Magicznie wypadło w jego interpretacji Soldier Of Fortune. Kolejna gwiazda – od lat związana z tym projektem, prawdziwy weteran (z czego sam artysta sobie żartował) – Grzegorz Kupczyk (Turbo, CETI) porwał interpretacją Child in Time. Jego wysokie partie wokalne w majestatycznej aranżacji powodowały najzwyczajniej ciary na plecach.

Gościnnie w Warszawie pojawili się też uznani muzycy. We wspomnianych Child in Time, Highway Star i Hush, wysokimi umiejętnościami gitarowymi popisywał się Mateusz Owczarek, znany z Lion Shepherd ale też i ze współpracy z Riverside, czy ostatnio z Mariuszem Dudą z tejże formacji. A skoro o niej. Wielkim obecnym tegorocznej edycji był klawiszowiec warszawskiego kwartetu, Michał Łapaj. Z początku obserwujący wydarzenia sceniczne gdzieś z sali, na scenie pojawił się w słonecznych okularach, niczym Jon Lord, który wszak też kojarzony był z takim wizerunkiem. Przyznam otwarcie, że jego pełna czucia, luzu i improwizacji gra w Hush i Lazy zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. To niewątpliwie muzyk dużego formatu a jego „hammondowo-klawiszowy dialog” z szefem całego przedsięwzięcia, Łukaszem Jakubowiczem, był jednym z gwoździ programu. No i był Jerzy Styczyński, prawdziwa „Dżemowa legenda”, który pokazał w Demon’s Eye i Black Night, że mało kto czuje blues rocka tak jak on.

Wieczór zakończyło oczywiście zbiorowe wykonanie przez wszystkich występujących tego wieczoru artystów ikonicznego Smoke On The Water, sympatyczne prezenty dla Styczyńskiego i Kupczyka oraz wspólne zdjęcie z publicznością. Piękny wieczór, po którym już nie mogę się doczekać przyszłorocznej edycji. Bo to prawdziwy mus dla fanów dobrze granych, klasycznych, hardrockowych coverów! A jeśli ktoś ich nie lubi? Warto przyjść choćby dla świetnych wykonawców, wysokiego poziomu i kapitalnej zabawy.  

 

Zdjęcia:

ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.