Choć już niedługo minie ćwierć wieku mojej fascynacji zespołem, nie miałem dotąd okazji (czytaj możliwości) dołączyć do radosnego grona marillionowych weekendowiczów.
Aż do piątku 20.03.2009r. Zaczęło się pechowo… bardzo pechowo – ułamek sekundy nieuwagi i nasza dalsza podróż została gwałtownie zatrzymana. Zostaliśmy niecałe 200 km od miejsca przeznaczenia bez samochodu i radosnych nastrojów, które towarzyszyły nam przez całą dotychczasową drogę. Na szczęście nie zabrakło przedsiębiorczości oraz pomocnej dłoni. Dojechaliśmy w ostatniej sekundzie, gdy ogłuszający aplauz dobiegający z wnętrza wielkiego namiotu wskazywał, że something waiting to happen. A już po chwili dobiegły nas pierwsze dźwięki niesamowitego intro do The King Of Sunset Town. Zdążyliśmy!!! Podłe nastroje zniknęły w jednej sekundzie, bo to co tam zobaczyliśmy i usłyszeliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.
Tematem przewodnim pierwszego z cyklu weekendowych koncertów był świętujący 20-stą rocznicę powstania album Seasons End. Ileż te 20-cia lat temu było żalu, niepewności, a często i łez. Ileż złości. Ileż znaków zapytania. Nadziei? Gdybyśmy wtedy mogli wiedzieć, że ten mały niepozorny człowieczek, który tak nieśmiało zastąpił Fisha owinie sobie wokół palca tysięczne tłumy, rozpali je do czerwoności i sprawi, że oszaleją z radości na każde jego słowo, każdy gest. Taki właśnie był cały ten magiczny weekend. Każda z kolejnych odsłon albumu Seasons End wywoływała fale zbiorowego entuzjazmu. Fantastyczna oprawa świetlna, cudownej jakości nagłośnienie i ta niespodziewanie bliska para pięknych (choć smutnych jak się później okazało) oczu, sprawiły, że muzykę marillion chłonąłem inaczej niż do tej pory – wszystkimi zmysłami. Już nie tylko jej słuchałem i oglądałem. Mogłem jej dotknąć, miała swój zapach i smak. Po perfekcyjnie wykonanym zestawie podstawowym przyszła pora na strony B singli: The Release i The Bell In The Sea, a potem skok do najnowszego dzieła: Marzipan, Essence, Satellite#1, Whatever… i Happiness.
Sobotni koncert miał retrospektywny charakter. Marillion zaprezentował kompozycje związane z kolejnymi latami swej kariery rozpoczynając od This Train z roku 2008, a kończąc na Garden Party z roku 1981. Z każdą kolejną kompozycją entuzjazm się wzmagał, a gdy Cover My Eyes (1991) płynnie przeszedł w Slainte Mhath (1987) rozpalony do białości tłum zamienił się w rozżarzoną plazmę. Garden Party dopełniło dzieła – straciłem głos i długo nie mogłem złapać oddechu. Zespół był w wyśmienitej kondycji. Energia bijąca od tych rozradowanych ludzi z całego świata (od Australii i Nowej Zelandii po Wenezuelę, Argentynę i Brazylię) napełniła muzyków takimi pokładami sił witalnych i dobrego humoru, że przechodzili samych siebie. W takiej formie nie widziałem ich nigdy wcześniej.
A przecież te trzy wspaniałe koncerty to tylko część atrakcji serwowanych w tych dniach w Port Zélande. Były jeszcze przezabawne quizy z udziałem zespołu (uwaga, uwaga w quizie na temat marillion zespół z trudem pokonał drużynę fanów stosunkiem 46:42), sesja Pytanie-Odpowiedź, loterie, występy innych artystów (m.in. Wishing Tree z udziałem przeuroczej Jo Rothery). Można było odwiedzić marillion muzeum by zobaczyć tam z bliska m.in. oryginalne plakaty z trasy Salivia Tour (autorstwa Diz’a Minnitt’a), czy stare magical gloves Steve’a Hogarth’a. Było też mnóstwo atrakcji całkowicie nie związanych z marillion i to zarówno dla dorosłych (z nurkowaniem, łucznictwem itp. włącznie) jak i dla bardzo licznych dzieci. Jeśli dodać do tego, że serwowane w ramach ceny jedzenie było przepyszne, a warunki zakwaterowania daleko przekraczające nasze rodzime standardy, po prostu nie sposób nie uznać całego przedsięwzięcia za organizacyjne mistrzostwo świata.
Nawet pogoda dopisała.
Sporo sobie obiecywałem w związku z tym weekendem. Tym bardziej, że raczej nie podzielałem entuzjazmu publiczności po warszawskim koncercie marillion w lutym tego roku. Mówiąc szczerze wyszedłem z niego mocno zawiedziony i tylko myśl, że już za miesiąc sprawy być może przybiorą inny obrót trzymała mnie w dobrym nastroju. Ale nagroda przeszła najśmielsze oczekiwania. Widziałem wiele koncertów zespołu. Po ekscytujących występach w ramach tras Brave i Afraid każda kolejna wizyta marillion w Polsce wywoływała jednak lekkie uczucie zawodu, do tego stopnia, że już się zacząłem obawiać, czy to być może po prostu ja nie robię się coraz starszy, coraz bardziej krytyczny, coraz mniej wrażliwy na emocje tego rodzaju. W Port Zélande wyleczyłem się z tych myśli. Tam nie miałem lat. Tam znów poczułem tę magię. Tam realizowało się wszystko to, co już od dawna wydawało się tylko wspomnieniem z przeszłości. Tam było pięknie. W każdym znaczeniu tego słowa. W każdym wymiarze. Dla każdego ze zmysłów.
Setlista:
Piątek 20.03.2009 20-sta rocznica wydania Seasons End
King of sunset town
Easter
The uninvited guest
Seasons end
Holloway girl
Berlin
After me
Hooks in you
The space...
bis
The release