ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
- 14.07 - Katowice
- 17.07 - Warszawa
- 21.07 - Warszawa
- 26.07 - Łódź
- 27.07 - Łódź
- 27.07 - Ostrów Wielkopolski
 

felietony

20.09.2023

Fajne kawałki (skały, metalu, plastiku et cetera) (edycja druga, 2023)

Fajne kawałki (skały, metalu, plastiku et cetera) (edycja druga, 2023)
Niniejsze zestawienie jest, co oczywiste, mocno subiektywne. Obejmuje fajne kawałki z minionych 62 lat – nie są to ani najlepsze, ani najpopularniejsze, ani też najciekawsze bądź najambitniejsze utwory, jakie powstały od 1961 do 2022 roku, a jedynie te, które lubię. Lubię, bo są fajne. Moim zdaniem. Zaznaczyć przy tym powinienem, iż wcale nie muszą – choć mogą – to być moje ulubione numery z danego roku czy z danej płyty. Są fajne, po prostu. A dzielę się nimi z czytelnikami tego tekstu, wychodząc z założenia, że warto dzielić się z innymi dobrymi rzeczami, zwłaszcza w dobie dostępu do wszystkiego, gdy nieraz trudno połapać się, co jest fajne, a co nie. I tyle. Chociaż nie do końca.

Właśnie, mam do dodania jeszcze kilka uwag[1]. Zestawienie jest wielogatunkowe, bez podziału na kategorie. To po pierwsze. Po drugie, w danym roczniku lądował ten numer, o którym akurat pomyślałem, stąd nawet jeśli potem chciałem wpisać inny, to już nie mogłem, gdyż miejsce było zajęte, w żadnym zaś przypadku nie wymieniałem wpisanej już kompozycji na inną. A po trzecie, by nie iść na łatwiznę, nie wybrałem więcej niż jednego utworu danego wykonawcy. Dodatkowo, więc po czwarte, by dla własnej satysfakcji rzecz sobie utrudnić, nie wskazałem kawałków tych samych wykonawców, których wybrałem przed rokiem (uwaga: niekiedy pojawiają się te same zespoły czy konkretni muzycy, lecz w ramach innych projektów bądź konfiguracji osobowych). No i po piąte – płyty, z których pochodzą poszczególne piosenki, zostały podpięte pod recenzje, oczywiście w przypadku, gdy dany album został wcześniej zrecenzowany na ArtRocku. Na tej samej zasadzie również twórcy tych albumów zostali podlinkowani do znajdujących się w ArtRocku stron z wszystkimi recenzjami ich płyt. Inaczej niż przed rokiem, tedy po szóste, z serwisu YouTube dodałem prawie wszystkie kawałki, tak by można było od razu sprawdzić, czy podobają się, czy nie (brakuje tylko utworu z 2010, gdyż go nie znalazłem, za to przy roku 2021 dałem dwa filmiki z YT). Istotna uwaga: nie zawsze są to te wersje, o których wspominam w tekście - w takich razach zwykle zamiast wersji studyjnych wstawione są wykonania koncertowe. Też dobre. No i po siódme – to, co tu popisałem, to moje, a nie Redakcji ArtRocka, wspomnienia, przekonania, poglądy i przemyślenia, które komuś się spodobają, a komuś nie.

Zestawienie liczy 62 utwory, trwające 6 godzin i 5 minut. Wyszła więc z tego niekrótka playlista, przez wzgląd na przyjęte założenia mało spójna, ale jednak własna, a dla kogoś może inspirująca i przydatna. By ułatwić połapanie się w niej, najpierw – inaczej niż przed rokiem – znajduje się chronologiczne zestawienie wszystkich polecanych tu przeze mnie kawałków, dopiero potem zaś związane z nimi uwagi, przemyślenia itd. Ostrzegam: tekst jest długi; jak na ArtRock.pl szalenie długi.

Legenda: rok – wykonawca, utwór (album, względnie singiel, jeśli w swoim czasie kawałek nie pojawił się na pełnoprawnym albumie; w tym miejscu od razu poczynić muszę pewne zastrzeżenie: pod rokiem ’96 wpisany jest singiel You Don’t Fool Me, mimo że piosenka ta pojawiła się już w 1995 roku na albumie Made in Heaven; okazuje się zatem, że dokonałem tu pewnego odstępstwa od powyższego zapisu, folgując swojej sympatii do tego numeru).

 

Fajne kawałki:

1961 – The Gil Evans Orchestra, Where Flamingos Fly (Out of the Cool)

1962 – Charles Mingus, Ysabel’s Table Dance (Tijuana Moods)

1963 – Bob Dylan, Blowin‘ in the Wind (The Freewheelin' Bob Dylan)

1964 – Lee Morgan, The Sidewinder (The Sidewinder)

1965 – Otis Redding, I’ve Been Loving You Too Long (Otis Blue/Otis Redding Sings Soul)

1966 – The Rolling Stones, Mother’s Little Helper (Aftermath)

1967 – Cream, Tales of Brave Ulysses (Disraeli Gears)

1968 – The Jimi Hendrix Experience, Voodoo Child (Slight Return) (Electric Ladyland)

1969 – Santana, Persuasion (Santana)

1970 – Simon and Garfunkel, Bridge Over Troubled Water (Bridge Over Troubled Water)

1971 – George Harrison, Bangla Desh (singiel Bangla-Desh/Deep Blue)

1972 – Deep Purple, When a Blind Man Cries (singiel Never Before/When A Blind Man Cries)

1973 – Paul McCartney and Wings, Nineteen Hundred and Eighty-Five (Band on the Run)

1974 – The Hollies, The Air That I Breathe (Hollies)

1975 – Bee Gees, Nights on Broadway (Main Course)

1976 – Van der Graaf Generator, My Room (Waiting for Wonderland) (Still Life)

1977 – Al Di Meola, Mediterranean Sundance (Elegant Gypsy)

1978 – Kate Bush, Wuthering Heights (The Kick Inside)

1979 – Peter Hammill, Porton Down (pH7)

1980 – John Lennon & Yoko Ono, Woman (Double Fantasy)

1981 – This Heat, Paper Hats (Deceit)

1982 – The Cure, One Hundred Years (Pornography)

1983 – Jon & Vangelis, Horizon (Private Collection)

1984 – Camel, Stationary Traveller (Stationary Traveller)

1985 – The Sisters of Mercy, Black Planet (First and Last and Always)

1986 – Ennio Morricone, Falls (The Mission)

1987 – Marc Almond & the Willing Sinners, Mr. Sad (Mother Fist and Her Five Daughters)

1988 – Tracy Chapman, For My Lover (Tracy Chapman)

1989 – Faith No More, Epic (The Real Thing)

1990 – Candy Dulfer, Lily Was Here (Saxuality)

1991 – Guns N‘ Roses, Estranged (Use Your Illusion II)

1992 – Danzig, Dirty Black Summer (Danzig III: How the Gods Kill)

1993 – Coroner, Serpent Moves (Grin)

1994 – Portishead, Mysterons (Dummy)

1995 – David Bowie, The Hearts Filthy Lesson (1. Outside vel Outside)

1996 – Queen, You Don’t Fool Me (singiel You Don’t Fool Me)

1997 – Tiamat, Atlantis as a Lover (A Deeper Kind of Slumber)

1998 – Jimmy Page & Robert Plant, Most High (Walking Into Clarksdale)

1999 – Porcupine Tree, Don’t Hate Me (Stupid Dream)

2000 – Radiohead, The National Anthem (Kid A)

2001 – Tool, Reflection (Lateralus)

2002 – Robbie Williams, Feel (Escapology)

2003 – The White Stripes, Seven Nation Army (Elephant)

2004 – Marillion, Neverland (Marbles)

2005 – Opeth, Reverie/Harlequin Forest (Ghost Reveries)

2006 – Amy Winehouse, Back to Black (Back to Black)

2007 – Robert Wyatt, On the Town Square (Comicopera)

2008 – Meshuggah, Bleed (obZen)

2009 – Eric Clapton & Steve Winwood, Little Wing (Live from Madison Square Garden)

2010 – John Zorn, Heptameron (The Goddess: Music for the Ancient of Days)

2011 – Joe Bonamassa, Slow Train (Dust Bowl)

2012 – Thomas Belhom, L'avancée en moi (Rocéphine)

2013 – Primal Scream, 2013 (More Light)

2014 – D'Angelo and the Vanguard, 1000 Deaths (Black Messiah)

2015 – Anekdoten, Shooting Star (Until All the Ghosts Are Gone)

2016 – Danny Brown, Ain't It Funny (Atrocity Exhibition)

2017 – Charlotte Gainsbourg, Deadly Valentine (Rest)

2018 – Anna von Hausswolff, The Mysterious Vanishing of Electra (Dead Magic)

2019 – King Gizzard & The Lizard Wizard, Mars For the Rich (Infest the Rats‘ Nest)

2020 – Marcin Przybyłowicz, Patri(di)Ots (Marcin Przybyłowicz, P. T. Adamczyk, Paul Leonard-Morgan, Cyberpunk 2077 – Original Score)

2021 – Black Midi, John L (Cavalcade)

2022 – The Comet Is Coming, Code (Hyper-Dimensional Expansion Beam)

 

 

Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie[2].

Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem

 

1961 – The Gil Evans Orchestra, Where Flamingos Fly (Out of the Cool)

Tym razem playlistę otwiera utwór jazzowy, pochodzący z albumu wielce innowacyjnego pianisty i kompozytora Gila Evansa, wybitnego aranżera, z którego wsparcia korzystało wielu sławnych muzyków, chociażby Sting na ...Nothing Like the Sun (1987). Miles Davis, który z Evansem stworzył jakieś 30 lat wcześniej kilka ze swoich najsłynniejszych albumów (Miles Ahead, 1957; Porgy and Bess, 1959; Sketches of Spain, 1960), w pisanej pod koniec życia autobiografii określił Gila swoim „najstarszym i najlepszym przyjacielem”. W jakie zakątki świata muzyki pofruniemy z niniejszą playlistą, to się dopiero okaże, wiadomo już jednak, że zarówno pełne melancholii i ujmującego piękna Evansowe „Flamingi”, jak i cała płyta, na której się znalazły, poszybowały wraz ze swym twórcą tam, dokąd miały – do muzycznego panteonu. I to może być odpowiedź na pytanie postawione w tytule utworu.

1962 – Charles Mingus, Ysabel’s Table Dance (Tijuana Moods)

W swoim czasie Mingus skonstatował, że Tijuana Moods „to najlepsza płyta, jaką kiedykolwiek nagrałem”. I w sumie to wystarczy za rekomendację, ale... Właśnie, ale ilekroć myślę o Mingusie, przypominam sobie opowieść Davisa o wspólnej jeździe samochodem do Kalifornii z tym wyśmienitym kontrabasistą oraz perkusistą Maxem Roachem. A ściślej odpowiedź udzieloną przez Mingusa na postawione przezeń Roachowi pytanie o to, co by zrobił, gdyby przed maskę jego nowego wozu marki Oldsmobile wyskoczyło jakieś zwierzę. Max odrzekł, że pewnie ukatrupiłby intruza, na co Mingus stwierdził, że wolałby rozbić auto aniżeli zabić bezbronnego zwierzaka. Jak na ironię, gdy muzycy dotarli już do celu, Mingus dowiódł czynem, że nie kłamał – oto gdy pewnego razu pożyczył auto od Maxa, rozbił je na hydrancie, chcąc uniknąć przejechania kota. Działo się to w 1953, płyta zaś, z której pochodzi polecany tu kawałek, Ysabel’s Table Dance, ukazała się w roku 1962, mimo że nagrano ją w ’57. Płomienny „Taniec Izabeli na stole” pod względem nastroju stanowi zupełne przeciwieństwo Where Flamingos Fly. To porywające blisko dziesięć i pół minuty topowego grania z udziałem niejakiej Ysabel Morel, która nawet sięga po kastaniety i wokalnie zagrzewa muzyków do gry.

1963 – Bob DylanBlowin' in the Wind (The Freewheelin' Bob Dylan)

Wiele pisać nie trzeba, bo wiadomo, Bob Dylan to człowiek ikona, pomnik i instytucja. Arcymistrz wyrafinowanej prostoty, który w przystępnej, acz głębokiej poezji, okraszonej nieskomplikowanym rytmem i melodią, potrafi zawrzeć więcej, aniżeli inni w pełnych dostojeństwa, neologizmu i hermetycznej terminologii traktatach. Protest songi Dylana są ponadczasowe, jak więc aktualne były przed 60 laty, tak i aktualne są dzisiaj. Wystarczy pomyśleć o tym, co dzieje się za wschodnią granicą i przypomnieć pytania, jakie Dylan – którego przodkowie po mieczu wyjechali do Nowego Świata z ukraińskiej Odessy – zadał w Blowin‘ in the Wind: Yes, ’n’ how many times must the cannonballs fly/Before they’re forever banned?, […] Yes, ’n’ how many times can a man turn his head/Pretending he just doesn’t see?, […] Yes, ’n’ how many ears must one man have/Before he can hear people cry?/Yes, ’n’ how many deaths will it take till he knows/That too many people have died?[3]. No właśnie, ile razy jeszcze?

1964 – Lee Morgan, The Sidewinder (The Sidewinder)

The Sidewinder jest jednym z kanonicznych dzieł jazzu, a ściślej – hard bopu. Płyta odniosła ogromny sukces, powiększając sławę wciąż młodego trębacza Lee Morgana oraz ratując przed bankructwem wytwórnię Blue Note, która w chwili wydawania „Sajdłindera” borykała się z problemami finansowymi. Album jest wyśmienity, a tytułowy The Sidewinder jest na nim najwyśmienitszy. Niestety Morgan długo nie pożył – trafiony kulką przez swą lubą, zmarł w tzw. wieku chrystusowym. Rana ponoć nie była poważna, ale ponieważ do zdarzenia doszło nie latem, lecz w lutym, to nim karetka pokonała zaśnieżone ulice Nowego Jorku i dotarła do klubu jazzowego Slugs' Saloon, Morgan zdążył się wykrwawić. Kurczę, gdyby ta nieszczęsna love story potoczyła się inaczej, Lee może jeszcze dziś wspominałby ze śmiechem, jak to przed 50 laty Helena nieomal nie wyprawiła go z tego świata. Historia jednak skończyła się tragicznie, Lee umarł, a jego partnerkę zamknięto. Podobnie zresztą jak knajpę, w której skonał Morgan. Jego nagrobek popadł w zapomnienie i dopiero przed niespełna dwoma laty odnaleziono go i wykopano spod grubej warstwy ziemi. Na koniec dodam, że w 2016 ukazał się film dokumentalny Kaspera Collina pt. I Called Him Morgan, ukazujący życie Lee i jego związek z Helen.

1965 – Otis Redding, I’ve Been Loving You Too Long (Otis Blue/Otis Redding Sings Soul)

A oto i Otis Redding, genialny piosenkarz, do dziś uważany za najlepszego wykonawcę soulu lat 60. Czemu tylko sześćdziesiątych? Bo niestety jego żywot był jeszcze krótszy niż Morgana, „Król Soulu” zginął bowiem w wieku 26 lat w katastrofie lotniczej. Mogę w tym miejscu napisać coś podobnego do tego, co przed rokiem wystukałem o Janis Joplin: aż żal ogarnia, gdy pomyśli się, ile jeszcze pięknych utworów Otis Redding mógłby stworzyć, gdyby nie tragiczna śmierć 10. grudnia 1967 roku w katastrofie na jeziorze Monona. Podana tu piosenka, I’ve Been Loving You Too Long, jest mi bliska od dziecka, gdyż Ojciec miał ją na jednej ze swoich autorskich składanek. Pieśń tę Redding stworzył wespół ze starszym odeń o dwa lata, żyjącym do dzisiaj Jerrym Butlerem. Żarliwy, emocjonalny śpiew Otisa idealnie wsparty jest tu doskonałą grą towarzyszących mu muzyków. Chwyta za serce i pozostaje w pamięci.

1966 – The Rolling Stones, Mother’s Little Helper (Aftermath)

Co ciekawe, na drugiej stronie longplaya Otis Blue znalazł się wcale niezły cover wielkiego przeboju The Rolling Stones, Satisfaction. Stonesi, którzy w ubiegłym roku obchodzili sześćdziesięciolecie działalności, tak że wydawać by się mogło, że w jakimś momencie kariery musieli łyknąć eliksir długowieczności, może leżący gdzieś pośród obficie przez nich spożywanych dragów i alkoholu, w ’66 roku ogłosili album zawierający kolejne przeboje. Co więcej, Aftermath to ich pierwsza płyta, na której znalazły się wyłącznie autorskie piosenki zespołu, owoce współpracy Micka Jaggera i Keitha Richardsa. Tych fajnych numerów jest tam sporo, zrozumiałe więc, że kompilacja Forty Licks, wydana w 2002 roku z okazji czterdziestolecia istnienia kapeli, zawiera aż trzy z nich, w tym zjadliwą satyrę Mother’s Little Helper, zawierającą przestrogę przed nadużywaniem pigułek, procederem powszechnym tak wtedy, jak dzisiaj.

1967 – Cream, Tales of Brave Ulysses (Disraeli Gears)

Nie, Tales of Brave Ulysses to nie jest najlepszy kawałek na Disraeli Gears, tym bowiem jest Sunshine of Your Love. Nie dlatego też dodałem do playlisty Opowieści o dzielnym Ulissesie, że cenię dzieła Joyce’a czy Homera. Choć cenię. Albo przez to, że lubię Odyseusza. I trio Cream. A lubię. Podobnie jak wściekle kolorową, psychodeliczną okładkę doby hippizmu oraz anegdotę o ukuciu tytułu tej płyty, na front cover której trafiło nazwisko XIX-wiecznego polityka i pisarza, Benjamina Disraelego, jak dotąd jedynego brytyjskiego premiera pochodzenia żydowskiego. Czemu więc wybrałem właśnie tę niedługą kompozycję? Ponieważ Tales of Brave Ulysses to fajny kawałek. Nawet bardzo.

1968 – The Jimi Hendrix Experience, Voodoo Child (Slight Return) (Electric Ladyland)

Opowieści… wypełnia jak zawsze fenomenalna gra Erica Claptona, a zaraz po nim, w dokonanym tu wyborze, na scenę wkracza Jimi Hendrix. Który lepszy? Trudno rozstrzygnąć, wszak obaj ci gitarzyści to najlepsi z najlepszych, crème de la crème, tak że wielu od dawna zachodzi w głowę, którego z nich można by uznać za lepszego gitarzystę? A jest jeszcze wąskie grono innych „wioślarzy”, pośród nich choćby Duane Allman, John McLaughlin czy Al Di Meola, których spokojnie można by uznać za tego „naj-”. Pomijając jednak te jałowe rozważania, a mając w pamięci prawdę, jaką słyszało się od dziecka, więc od lat 80., zgodnie z którą najlepszym gitarzystą wszech czasów jest Jimi Hendrix, warto nadmienić, że w Voodoo Child jego gitarowy geniusz ujawnia się w pełnej okazałości. Wiadomo, na szczycie piramidy, na samym wierzchołku góry, trwać może jeden. I stoi tam, jak mogę ocenić, sam będąc u podnóża tej góry, Hendrix. W sumie więc rozstrzygam, ale to dlatego, że gdy podumam nad tym, jak kto grał w ’70, gdy zmarł Hendrix, to wydaje mi się, że za życia nie miał on sobie równych. Po śmierci zresztą też. Gdyby więc gitara miała mieć twarz, to dla mnie tą twarzą gitary byłaby twarz Jimiego Hendrixa. Warto nadmienić, że w nazwie Voodoo Child znajdują się jeszcze ujęte w nawias słowa (Slight Return), kawałek ten powstał bowiem na bazie Voodoo Chile, najdłuższej kompozycji na Electric Ladyland. Równie długiej, jak znakomitej. Jak i cała płyta. Szkoda tylko, że był to ostatni album w dorobku – kolejnego obok Cream – fantastycznego trio, które wraz z Hendrixem tworzyli Noel Redding i Mitch Mitchell. Za życia Jimiego trio to wydało i nagrało niby tylko trzy płyty. Ale te trzy płyty i reszta dokonań The Jimi Hendrix Experience to historia wykuta w skale.

1969 – Santana, Persuasion (Santana)

No proszę, dopiero co grali Clapton i Hendrix, a tu znów jeden z najlepszych gitarzystów w dziejach, tym razem nie z Anglii ani Stanów, lecz z Meksyku. O Carlosie Santanie usłyszałem jeszcze wcześniej niż o Hendrixie. Wiadomo, longplay Abraxas, a na nim Black Magic Woman czy Samba Pa Ti, z kolejnych płyt m.in. Europa et cetera. Abraxas jednak to drugi album eponimicznej grupy Santana, a przecież już na pierwszej znalazło się sporo godnego uwagi materiału, w tym numer Persuasion, w którym Carlos zagrał – jak zawsze – ogniście, ale do tego – jak na siebie – nadspodziewanie ostro i agresywnie.

1970 – Simon & Garfunkel, Bridge Over Troubled Water (Bridge Over Troubled Water)

Ostrości i agresji w graniu z pewnością nie można byłoby przypisać Paulowi Simonowi i Artowi Garfunkelowi, którzy jako Simon & Garfunkel stworzyli moc urokliwych piosenek, w tym zamieszczoną na ich ostatnim albumie studyjnym Bridge Over Troubled Water. W sumie ich kawałki też znam od dawien dawna, od kołyski, dłużej więc, niż jestem w stanie sięgnąć pamięcią. Cecilia, El Condor Pasa (If I Could), The Boxer, a zwłaszcza Sound of Silence i Mrs. Robinson, piosenki, przez które duet ten zawsze kojarzy mi się z Dustinem Hoffmanem i filmem The Graduate („Absolwent”) z ’67 roku.

1971 – George Harrison, Bangla Desh (singiel Bangla-Desh/Deep Blue)

Tak, Sound of Silence, Bridge Over Troubled Water oraz „Pani Robinson” to jedne z moich ulubionych utworów, niewątpliwie wolę jednak od nich Bangla Desh George’a Harrisona. To mój numer jeden tak w solowej twórczości Harrisona, jak i w karierze solowej każdego z jego kolegów z The Beatles. Zresztą wolę tę piosenkę od wszystkich kawałków, jakie Bitle nagrali nie tylko osobno, ale i razem. A świetnych piosenek stworzyli przecież naprawdę bardzo dużo. Bangla Desh jednak jest wyjątkowy, to pianino, dęciaki, gitara i cała reszta… Naprawdę przejmujący kawałek, powstały z inspiracji Raviego Shankara, sławnego indyjskiego kompozytora i mistrza gry na sitarze. Ten, o czym świadczą same słowa utworu, poprosił przyjaciela, tj. Harrisona, o wsparcie dla zdewastowanego uderzeniem cyklonu Bhola Bangladeszu oraz zamieszkujących go Bengalczyków, cierpiących bezdomność, głód tudzież prześladowanie na wielką skalę – w owym czasie byli oni poddawani ludobójstwu i masowym gwałtom w trakcie prowadzonej przez nich wojny narodowowyzwoleńczej przeciwko Pakistanowi. Poza stworzeniem i nagraniem tej kompozycji, rychło wydanej na singlu, Harrison doprowadził wespół z Shankarem do organizacji w nowojorskiej Madison Square Garden dwóch pionierskich koncertów charytatywnych (uwiecznionych na trzypłytowym albumie The Concert for Bangla Desh), mających zwrócić uwagę międzynarodowej opinii publicznej na dramat bengalskich uchodźców oraz im pomóc. Sam kawałek usłyszałem po raz pierwszy na składance Ojca, gdy jechaliśmy samochodem. I było tak samo jak wtedy, gdy Tato po raz pierwszy puścił mi Kashmir Led Zeppelin – zakochałem się od razu, niczym ugodzony strzałą przez Erosa.

1972 – Deep Purple, When a Blind Man Cries (singiel Never Before/When A Blind Man Cries)

Poruszająca kwestię samotności, rzewna ballada When a Blind Man Cries pierwotnie nie ukazała się na Machine Head, bodaj najlepszym krążku w dorobku Deep Purple, lecz na stronie B promującego tę płytę singla Never Before. A szkoda, When… bowiem to naprawdę przyjemny kawałek. Jeden z bardziej przeze mnie lubianych w oeuvre Purpli, zdaje się jednak, że niespecjalnie lubiany przez współzałożyciela i niegdysiejszego gitarzystę grupy Ritchiego Blackmore’a. Tego samego, który był pomysłodawcą nazwy zespołu: otóż Deep Purple, kompozycyjka amerykańskiego pianisty Petera DeRose’a, była ulubionym utworem babci Blackmore’a. Napisałem, że Machine Head to prawdopodobnie najlepszy album w dyskografii „Perpli” – pewnie tak, wolę jednak Deep Purple in Rock, na którym znalazły się Child in Time oraz Speed King.

1973 – Paul McCartney and Wings, Nineteen Hundred and Eighty-Five (Band on the Run)

To, co dobre, częstokroć rodzi się w bólach, w obliczu piętrzących się trudności trzeba bowiem dodatkowo nakombinować się i wysilić, by postawić na swoim. Tak właśnie było z powstałym głównie w nigeryjskim Lagosie Band on the Run, albumie, który uznawany jest za najlepszy w pobeatlesowskiej karierze Sir Paula McCartneya. Istotnie, wraz ze swą kapelą Wings dawny basista itd. The Beatles zawarł tu moc nietuzinkowych kawałków, w tym tytułowy, a dalej Jet, Mrs. Vandebilt, zamykający stronę B longplaya Nineteen Hundred and Eighty-Five czy otwierający ją utwór Mamunia, którego miana bynajmniej nie należy kojarzyć z naszą kochaną polską „mamunią”, gdyż ukute zostało w odniesieniu do luksusowego hotelu La Mamounia, jaki do dziś działa w marokańskim Marrakeszu. W 1973, gdy przebywali tam „Łingsi”, hotel obchodził 50-lecie działalności, w tym roku zaś 50 lat obchodzi Band on the Run, a sam 5-gwiazdkowy przybytek – 100-lecie istnienia.

 1974 – The Hollies, The Air That I Breathe (Hollies)

The Hollies to równolatkowie The Rolling Stones. Oba zespoły powstały w 1962 roku na Wyspach Brytyjskich, pierwszy w Manchesterze, drugi w Londynie. Oba działają do dzisiaj. Aczkolwiek osiągnięcia Stonesów z pewnością są większe, aniżeli The Hollies, to jednak ci ostatni też mają w swoim dorobku sporo dobrych piosenek, takich jak Long Cool Woman (in a Black Dress), We’re Through, Sorry Suzanne oraz – szczególnie przeze mnie lubiane – He Ain't Heavy, He's My Brother i The Air That I Breathe. Tę ostatnią napisali – niezwiązani z The Hollies – Albert Hammond i Mike Hazlewood. Hammond zamieścił ją na swojej płycie It Never Rains in Southern California (1972), na której jednak najsilniej błyszczał utwór tytułowy. The Air That I Breathe dopiero w wersji The Hollies zabrzmiało fantastycznie, nabrało rozmachu, zyskało na głębi i przestrzeni. No i ten jęk gitary na początku. Istna bajka. Taka, która podrywa duszę – czy co tam niby każdy człek w sobie ma – do lotu. Jeden z najładniejszych przebojów wszech czasów. I ostatni wielki hit The Hollies.

1975 – Bee Gees, Nights on Broadway (Main Course)

Czym rozbrzmiewała „Krakowska”? Muzyką Bee Gees. Między innymi. Moi Rodzice puszczali różnorodną muzykę, niemniej utwory braci Gibb należały do tych szczególnie przez nich lubianych, a tym samym często słuchanych. W związku z tym sam od dziecka mam do Bee Gees dużą słabość, tak że naprawdę wiele z ich chwytliwych piosenek zaliczam do swoich ulubionych kompozycji. Dwie z nich znalazły się na Main Course, albumie-cezurze w twórczości Barry’ego, Robina i Maurice’a Gibbów. Otwierające tę przełomową dla tria płytę numery, Nights on Broadway i Jive Talkin’, brzmią super do dzisiaj, ale w połowie lat 70. z pewnością musiały robić na odbiorcach jeszcze większe wrażenie. Jak wskazuje miano trzeciego – zresztą też udanego – kawałka, na Main Course wyraźnie czuć i słychać Wind of Change w songwritingu Bidżisów, którzy wszak i wcześniej, jeszcze w latach 60. ułożyli niemało wyśmienitych piosenek. Pewne jest to, że długich kompilacji niewielu wykonawców słucha się tak przyjemnie, jak składanek wypełnionych muzyką Bee Gees.

1976 – Van der Graaf Generator, My Room (Waiting for Wonderland) (Still Life)

Niełatwo byłoby pomieścić na kasecie, LP lub CD wybór najlepszych kawałków Van der Graaf Generator. Przyczyna? Są nazbyt długie. W zasadzie zadanie to byłoby niewykonalne, mogłoby więc znaleźć się pośród Les Douze Travaux d'Astérix, czyli historyjek z zabawnego francuskiego filmu animowanego z 1976 roku. Tej samej wiosny, co Dwanaście prac [czyt. wyzwań] Asterixa, ukazał się również nowy album Van der Graaf Generator, Still Life. Gdyby jednym z postawionych przed rubasznymi Galami zadań było stworzenie składanki VdGG, to ze Still Life niewątpliwie mogliby do niej dodać kilka długaśnych utworów – o ile nie uznaliby, że na takowej składance warto byłoby zamieścić całą tę płytę. Ja zaś, skoro mogę tu wskazać z niej zaledwie jedną kompozycję, wybieram po prawdzie piękną, skąpaną w smutku, a wręcz rozpaczy balladę My Room.

1977 – Al Di Meola, Mediterranean Sundance (Elegant Gypsy)

Pod rocznikiem ’68 wspomniałem, że do co lepszych gitarzystów, tych z przedrostkiem „naj-”, zaliczyć należy Amerykanina Ala Di Meolę. Ten mistrz równie szybkiej, jak ognistej gry to wirtuoz, który z rzadko spotykanym wyczuciem i techniką potrafi porywająco a zajmująco wykonać nawet najbardziej karkołomne i niemożliwe do zagrania przez innych utwory. Dowiódł tego wielokrotnie – grając zrazu u boku Chicka Corei w Return to Forever, a potem z powodzeniem rozwijając własną karierę. Nagrał wiele świetnych płyt solowych, spośród których ja najbardziej cenię Elegant Gypsy. Znalazł się na niej m.in. zapierający dech w piersiach Mediterranean Sundance, akustyczny mariaż jazzu i flamenco, stanowiący istny popis umiejętności Di Meoli oraz innego wielkiego gitarzysty, jakim był Hiszpan Paco de Lucía. Trzeba nadmienić, że tych ponad 5 minut pełnej finezji poezji muzycznej zostało niemniej oszałamiająco wykonanych na żywo, czego dowodem jest album koncertowy Friday Night in San Francisco (1981), na którym obok Di Meoli i de Lucíi wystąpił jeszcze jeden wybitny gitarzysta – Anglik John McLaughlin, ten sam, który występował u boku Milesa Davisa i prowadził własny band fusionowy o nazwie Mahavishnu Orchestra.

1978 – Kate Bush, Wuthering Heights (The Kick Inside)

Gdy wchodzę na profil Kate Bush w aplikacji Apple Music, to w pierwszej zakładce, obejmującej najpopularniejsze utwory artystki, na miejscu pierwszym znajduje się Running Up That Hill (A Deal with God), pierwszy kawałek z płyty Hounds of Love (1985), co niewątpliwie jest zasługą czwartego sezonu Stranger Things (2022), a ściślej – czwartego odcinka pt. Chapter Four: Dear Billy, w którym jedna z bohaterek serialu, Max, słucha wspomnianej piosenki, by dodać sobie otuchy, a tym samym wyrwać się z oków własnego umysłu i uciec przed dybiącym na jej życie Vecną. Jeden odcinek, skądinąd świetnego serialu, a tak namieszał w świecie, że stary przebój Angielki przeżył przed rokiem drugą młodość. Sporo tych liczebników. Zwłaszcza „pierwszy” został przeze mnie nadużyty w pierwszym zdaniu. Ale trudno, muszę użyć go jeszcze co najmniej raz. Otóż pierwszy hit Kate Bush, jaki poznałem w dzieciństwie, a który do dzisiaj szczególnie lubię, to Wuthering Heights, czyli Wichrowe wzgórza, powstałe – a jakże – z inspiracji powieścią Emily Brontë (i opartym na jej dziele serialem BBC). To numer z debiutu, a więc z pierwszej płyty piosenkarki.

1979 – Peter Hammill, Porton Down (pH7)

Znany ze swoich możliwości wokalnych Peter Hammill, współzałożyciel VdGG, bywa przyrównywany do Jimiego Hendrixa – nie dlatego, że wymiata na gitarze równie sprawnie jak sławny Amerykanin, ale dlatego, że swym głosem operuje ze swobodą podobną do tej, z jaką Jimi grał na gitarze. Przykładem umiejętności Hammilla może być Porton Down, odjazdowy kawałek z jego ósmej płyty solowej, wypełniony nie tylko wariackimi partiami wokalnymi, ale też odjechanymi popisami saksofonisty Davida Jacksona oraz skrzypka Grahama Smitha, muzyków znanych m.in. z VdGG. Istne muzyczno-liryczne szaleństwo, u którego podłoża zdaje się leżeć jakaś mania prześladowcza, silny lęk przed potencjalnymi następstwami użycia tego, co kryje się w Porton Down, tajnym, naukowo-obronnym ośrodku armii brytyjskiej, rzekomo skrywającej tam niejedną broń masowego rażenia. To pierwszy na tej liście tak mocno zakręcony kawałek. Nie ostatni.

1980 – John Lennon & Yoko Ono, Woman (Double Fantasy)

Fab Four, czyli The Beatles. Był George, był Paul, musi być – wraz z żoną Yoko – i John, choć Ringo już nie będzie, przynajmniej nie na tej playliście. Woman to był drugi singiel, jaki promował Double Fantasy Yoko Ono i Lennona, pierwszy jednak, który ukazał się już po zabójstwie Johna. W wywiadzie udzielonym czasopismu „Rollling Stone” 5. grudnia 1980 roku, zatem na trzy dni przed śmiercią, stwierdził on, że Woman – oda do Yoko, a w szerszym sensie do wszystkich kobiet – to dojrzalsza wersja piosenki Girl, którą 15 lat wcześniej napisał na longplay Rubber Soul The Beatles. To nie pierwszy raz, gdy w swojej pobeatlesowskiej karierze Lennon pisał dla kobiet lub o kobietach – wspomnieć można stworzony przezeń wraz z Yoko utwór Woman Is the Nigger of the World, który niespełna dekadę wcześniej wzbudził – głównie w USA – wielkie kontrowersje z powodu użycia w jego tytule słowa na „n”. Jak wiadomo, jest to określenie nieakceptowane, stąd nieraz można spotkać się z jego zmodyfikowanym zapisem w tytule piosenki: Woman Is the N****r of the World. Bez dwóch zdań, kawałek ten miał wyborny tekst i oprawę muzyczną. Samo zaś użycie słowa „nigger” może było rozmyślne i prowokacyjne, ale niewątpliwie była to celna prowokacja – wskazywała na ważki problem, z którym świat zmagał się przed 50 laty. I – niestety – zmaga się do dziś. W Woman Lennon śpiewał, że mężczyzna po wsze czasy będzie mieć dług wdzięczności u kobiet – zdaje się jednak, że trafnym, nadal aktualnym przekazem zawartym w Woman Is the Nigger of the World, w warstwie lirycznej bez ogródek piętnując seksizm, mizoginię, obskurantyzm i hipokryzję, sam ten dług spłacił. Czego o wszystkich mężczyznach powiedzieć nie można. Ale, ale: trzeba uważać, by nie dać się zwariować – seksizm to (zgodnie ze słownikowym wyjaśnieniem) „dyskryminacja osób płci przeciwnej”[4], może więc działać w dwie strony. A nawet, biorąc pod uwagę kwestię tożsamości płciowej, w więcej niż dwie.

1981 – This Heat, Paper Hats (Deceit)

Po chwili oddechu na listę wraca nuta szaleństwa, ba, cały zapis nutowy szaleństwa, w tym przypadku bowiem ma się do czynienia z muzyką znacznie bardziej pokręconą niźli Hammillowe Porton Down. Przy tym należy odnotować, iż twórców tej niezwykłej muzyki motywowały – przynajmniej podczas komponowania jednej z ich płyt – podobne troski i problemy, co Petera H., gdy układał Porton Down – obawa przed wojną jądrową i jej konsekwencjami. Twórcy ci to trio, co więcej – obok wymienionych już na tej liście Cream i The Jimi Hendrix Experience kolejne znakomite trio. Chodzi o formację This Heat, działającą od połowy lat 70. do początku lat 80. angielską grupę, która grała, najogólniej ujmując, eksperymentalnie. Mimo że kapela ta wiele nie nagrała, to jej muzyka, niesztampowa i mocno poszukująca, okazała się na tyle godna uwagi i wartościowa, że stała się inspiracją dla rozlicznych twórców i zespołów. Polecany tu kawałek pochodzi z drugiej i finalnej płyty studyjnej projektu, zamianowanej – w ramach gry słów z nazwą grupy – Deceit. Z wypełniającym ją materiałem należycie współgra oprawa graficzna albumu, kolażowa i wymowna. Wracając zaś jeszcze na okamgnienie do nazwy grupy – pasuje ona jak ulał do opisu letnich upałów. I do opisywania sytuacji klimatycznej naszej stale ogrzewającej się, nawet bez użycia atomówek, planety. Przed Tym Gorącem trio chroniło się, dosłownie, w chłodni. Przekształconej w studio nagraniowe chłodni.

1982 – The Cure, One Hundred Years (Pornography)

Nawet jeśli strach przed grzybem atomowym nie prześladował chłopaków z The Cure tak mocno, jak Hammilla czy This Heat, to i tak potrafili oni nagrać coś ponurego i dołującego. Lecz nie ma się co dziwić, wszak życie każdego człowieka to światło raz po raz przesłaniane chmurami. Dobitnie to potwierdzają słowa It doesn’t matter if we all die („Nie ma znaczenia, czy wszyscy umrzemy”), pierwszy wers z One Hundred Years, kawałka otwierającego „Pornografię”, tj. czwartą płytę studyjną w dyskografii Wyspiarzy, zrazu niedocenioną, tę samą, która uznawana jest za jeden z najważniejszych kamieni milowych w rozwoju gothic rocka. Lider i współzałożyciel The Cure, Robert Smith, powiedział, że na przełomie 1981 i 1982 roku miał do wyboru jedną z dwóch opcji: albo dać za wygraną (i w domyśle – się zabić), albo nagrać płytę, by tym samym wyrzucić z siebie wszystko to, co go wtedy dręczyło. A dręczyło go sporo: związane z długim koncertowaniem przemęczenie i stres, własna psyche i huśtawki nastrojów, wypijany alkohol i zażywane narkotyki, no, długo by wymieniać. Szczęśliwie wybrał tę drugą możliwość i nagrał z kolegami depresyjne Pornography, potem zaś jeszcze inne godne uwagi rzeczy.

1983 – Jon & Vangelis, Horizon (Private Collection)

Oto coś wielkiego. I bynajmniej nie chodzi o to, że trwa to blisko 23 minuty. Czyli długo. Dłużej niż cokolwiek innego na tej liście. To dzieło, które należy do kategorii dzieł z przedrostkiem „arcy-”. Zapewnia strawę nie tylko uszom, ale też trąca różne wrażliwe struny we wnętrzu człowieka. I, zaiste, daje mu do myślenia. A przynajmniej mnie. Od dziecka. Rodzice moi Vangelisa bardzo lubili, szczególnie i zrazu „Rydwany Ognia”, dzięki czemu i we mnie poczęła zaszczepiać się ta piękna muzyka dość wcześnie, jakoś ok. ’88 roku. Ale oczywiście było tego więcej – kilka lat później choćby 1492: Conquest of Paradise, ścieżka dźwiękowa pierwszej wody do równie udanego filmu Ridleya Scotta. Natomiast owoców współpracy Jona Andersona i Vangelisa było w domu kilka: na kasecie The Friends of Mr Cairo, a na płytach Page of Life i moja ulubiona Private Collection, obie przywiezione z Niemiec na przełomie lat 80. i 90. Mama i Tato chętnie słuchali ich zwłaszcza z wieczora. Często płynęły, gdy przychodzili do nas goście. A ponieważ o tej porze zwykle leżałem już w łóżku, to, nie mogąc spać, słyszałem i słuchałem właśnie Horizon. W takich momentach niejako automatycznie wpadałem w nastrój silnie refleksyjny i płynąłem, a raczej leciałem, zawsze bowiem nachodziły mnie wtedy wizje kosmosu. No i pytania dotyczące nieogarnioności; pytania o wieczność tudzież bezkres, zahaczające o to, co znajduje się tam, daleko, poza horyzontem, poza tym, co znane; przyprawiające o lęk, dręczące pytania o to, co po drugiej stronie. O wszystko, co transcendentne. Takie kawałki lubię najbardziej. Poruszają, uwrażliwiają, skłaniają do zadumy. W rzeczy samej, Horizon to kompozycja, co się zowie.

1984 – Camel, Stationary Traveller (Stationary Traveller)

A tu znowuż coś czarownego. Tytułowy, czysto instrumentalny kawałek z jednej z bardziej udanych płyt Camela. Jakby po utworze Jon & Vangelis muzycznego piękna było mało. Stationary Traveller to koncept album o tematyce, jaka w szczególności może zainteresować tych, którzy żyli w pobliżu muru; dzielącego Europę, a symbolicznie i cały świat na Wschód i Zachód berlińskiego muru. Ileż to było dramatów; a ile do dzisiaj odbijających się czkawką reperkusji? Z drugiej strony dużo inspiracji. Andy Latimer to świetny gitarzysta. Nie ze ścisłego grona tych już naprawdę najlepszych gitarzystów, ale z pewnością jeden z lepszych. I, co ważniejsze, z ładniej i bardziej ujmująco grających. Pod tym względem to akurat mało komu ustępuje. Jego długa a kreatywna solówka w Stationary Traveller jest wspaniała. Przewspaniała. Pełna żaru. Żalu. Emocji. Nie do opisania. Za to wciąż do usłyszenia – trasy wielbłądziej karawany czasem przecinają Polskę, dlatego, mając okazję, warto choć raz wybrać się na koncert Camela, aby na żywo zobaczyć i usłyszeć Andrew i kolegów. Jak dla mnie jest to jedna z najpiękniejszych solówek gitarowych w muzyce rockowej i nie tylko.

1985 – The Sisters of Mercy, Black Planet (First and Last and Always)

Andrew, tyle że nie Latimer, a Eldritch (właściwie zaś Taylor) to założyciel i lider jednej z ważniejszych kapel lat 80., czyli The Sisters of Mercy, Sióstr Miłosierdzia, których muzyka i wizerunek stały się dla wielu źródłem inspiracji. Jest to jedna z tych grup, jakie mają nie tylko fanów, ale też wyznawców. Jej nazwa przyjęta została po obejrzeniu antywesternu (czy westernu rewizjonistycznego) Roberta Altmana McCabe & Mrs. Miller („McCabe i pani Miller”), w którym pojawia się piosenka Sisters of Mercy Leonarda Cohena. Co ciekawe, tekst Black Planet, czyli numeru otwierającego debiutancki album studyjny Sióstr Miłosierdzia, zaczyna się od słów In the western sky/My kingdom come („Na zachodnim niebie/Nadciąga moje królestwo”), które można odczytać jako odniesienie do ww. faktu ukucia nazwy zespołu. Ogólnie jednak tekst tego posępnego kawałka musiał wyrosnąć z podobnych zimnowojennych pobudek, przemyśleń i lęków, jakie w swoim czasie mieli Hammill tudzież This Heat. Inspirowała ich troska o planetę, której przyszłość w obliczu ewentualnego konfliktu mocarstw malowała się w czarnych barwach. Wizja Ziemi potencjalnie nękanej opadem i skażeniem promieniotwórczym. Czarnym deszczem. Jako że w tym kawałku Eldritch śpiewał o tym, że „Wciąż jest tak mroczno nad Europą” („So still, so dark all over Europe”), to tekst ten można uznać poniekąd za proroczy – oto w niewiele ponad rok od ukazania się pierwszej płyty Sióstr doszło do katastrofy w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, co przed kilku laty przejmująco ukazali Craig Mazin i Johan Renck w miniserialu Chernobyl.

1986 – Ennio Morricone, Falls (The Mission)

Przed chwilą było o niosącym skażenie opadzie radioaktywnym, nuclear fallout, teraz będzie zaś o spadzie czystej, krystalicznej wody. W obu przypadkach chodzi o spadanie z dużej wysokości – tam z nieba, tu z wodospadu. Falls to jedna z najsłynniejszych kompozycji Maestro Ennio Morricone, jednego z najlepszych twórców muzyki filmowej, jeśli nie najlepszego. Znalazła się na stworzonej przezeń ścieżce filmowej do wybitnego filmu The Mission („Misja”) w reżyserii Rolanda Joffé. W tym poruszającym do żywego dziele muzyka doskonale komponuje się z obrazem. Nawiązuje on do autentycznych wydarzeń, jakie w połowie XVIII wieku rozegrały się w Ameryce Południowej, m.in. w Paragwaju, na terenach zamieszkiwanych przez lud Guaraní, który stał się łupem i ofiarą – jak cały Nowy Świat – Europejczyków. Warto i posłuchać, i zobaczyć – to ten sam rodzaj piękna, co dżonowangelisowy Horizon: skłania do refleksji, uwrażliwia i urzeka.

1987 – Marc Almond & the Willing Sinners, Mr. Sad (Mother Fist and Her Five Daughters)

O tym albumie Mareczka i Grzeszników napisałem przed sześciu laty długi tekst, który widnieje w dziale recenzji ArtRocka. Po prawdzie, płyta jest znakomita, a słabych momentów uświadczyć na niej w zasadzie nie można, przeto polecam ją uwadze wszystkich willing listeners, chętnych słuchaczy. Ale uwaga! Finał wyróżnionego tu „Pana Smuteczka” jest taki, że człeka aż podrywa do lotu. Trzymajmy się przeto krzeseł, by w ekstazie przypadkiem nie wyfrunąć przez okno.

1988 – Tracy Chapman, For My Lover (Tracy Chapman)

O Tracy Chapman po raz pierwszy usłyszałem w szkole średniej. Najpewniej było to w III klasie, czyli pod koniec lat 90., względnie w roku 2000. Wychowawczyni, anglistka, przekazała garść informacji o tej artystce i w ramach listeningu puściła piosenkę Fast Car. Innego dnia trzeba było rozeznać słowa kolejnego utworu Amerykanki. Po latach, dobrze wspominając to, co usłyszałem na lekcjach angielskiego, kupiłem sobie kilka płyt Chapman. Na dwóch pierwszych albumach tej utalentowanej piosenkarki i „songwriterki” znaleźć można sporo fajnych kawałków, które ogólnie zaliczyć należy do folk rocka. Są bardzo osobiste, refleksyjne i melancholijne. Nieprzegadane, oszczędne w wyrazie. Proste a finezyjne. Dobrze się ich słucha. Wspomniałem o dwóch pierwszych płytach Tracy, choć potem też pisała i nagrywała miłe uchu piosenki, przykładowo Telling Stories z wydanego w 2000 roku krążka o tej samej nazwie.

1989 – Faith No More, Epic (The Real Thing)

Znacznie wcześniej poznałem Faith No More, w IV lub V klasie podstawówki. Początki nie były łatwe. Młodsza z moich starszych sióstr często puszczała koncertówkę Live at Brixton Academy. „Co puszczasz?”, padało pytanie, gdy siostra wskakiwała na przednie siedzenie białego Opla Rekorda Rodziców, by wrzucić kasetę do radia. Gdy w odpowiedzi słyszeliśmy „Faith No More”, to ze starszą z moich starszych sióstr reagowaliśmy jednakowo: „No nie, znowu to!”. Za którymś razem w odpowiedzi usłyszeliśmy, że to inna, nowa płyta FNM. Było to Angel Dust. I zaskoczyło. Ale jakże miało nie zaskoczyć, skoro poleciało m.in. Everything’s Ruined o ślicznym, pianowym wstępie? Od tej pory polubiłem „Fejwów” i sam zacząłem kupować ich płyty. Zrazu starowinę Introduce Yourself na kasecie, wyszukując ją na stoisku przy Księgarni Hetmańskiej, gdy spieszyłem na Floriańską na lekcję gry na fortepianie u Prof. S. The Real Thing nie musiałem kupować, gdyż już była w domu, zaś King for a Day... Fool for a Lifetime jeszcze nie została wydana. Do Live at Brixton Academy nigdy nie powróciłem. Bo to nie jest dobra płyta. Jedyne, co w miarę mi się na niej wtedy podobało to Epic, który bez porównania lepiej brzmi jednak w wersji studyjnej, zawartej na pierwszej płycie z Mike’iem Pattonem, czyli The Real Thing.

1990 – Candy Dulfer, Lily Was Here (Saxuality)

Holenderka Candy Dulfer to uzdolniona i przebojowo grająca saksofonistka, zresztą córka saksofonisty. W zasadzie słucha się jej w porządku, niemniej uprawiana przez nią odmiana jazzu, w sumie wcale przystępna i odprężająca, to nie do końca moja bajka. Artystka nie stroniła od prowokującego nazywania płyt (Saxuality; Sax-a-Go-Go; Big Girl), co w połączeniu z jej atrakcyjną grą oraz pociągającą, a znajdującą odbicie na okładkach poszczególnych płyt urodą mogło i może działać pobudzająco na wyobraźnię i zmysły. Jej najsłynniejszy, do dziś puszczany w radiach świata kawałek to Lily Was Here, powstały we współpracy z jego autorem Dave’em Stewartem z Eurythmics. Ta tyleż powabna, co klimatyczna kompozycja znalazła się na ścieżce dźwiękowej do filmu o tym samym tytule (choć w niderlandzkim oryginale nazwa była nieco inna – De Kassière), po polsku ­­– Była tu Lily. W przeciwieństwie do filmu instrumentalny utwór Stewarta i Dulfer jest świetny i nawet po przeszło 30 latach nierzadko chce się do niego wracać. No to wracajmy!

1991 – Guns N‘ Roses, Estranged (Use Your Illusion II)

Na przełomie III i IV klasy podstawówki Gunsi mocno namieszali mi w głowie, a jako że podówczas nosiłem, otrzymaną od Rodziców za dobre oceny i przewiązaną niczym u pirata, czarną bandanę z Guns N‘ Roses, to również i na głowie. Wiadomo, w ’91 ukazał się ich podwójny album, Use Your Illusion I i Use Your Illusion II. Żaden z nich nie był arcydziełem, za to każdy z nich zawierał sporo udanych kompozycji, na dodatek zilustrowanych – wyświetlanymi w telewizji – profesjonalnymi teledyskami. A że znałem też Appetite for Destruction i G N' R Lies, to miałem za co lubić wystrzałowych Różo-Gnatów. Co więcej, na obu krążkach z ’91 jest to, co ogromnie lubię, gdy występuje w muzyce rockowej – połączenie gitary i fortepianu. Nie dziw tedy, że z uporem maniaka słuchałem Gunsów do VI klasy, prawda, że pośród wielu innych wykonawczyń, wykonawców i zespołów. I słucham ich do dzisiaj, choć od blisko trzech dekad oczywiście już nie tak często, jak w pierwszej połowie lat 90. Z „Iluzji” wolę „niebieską”, którą rozpoczyna Civil War, rozbudowana pieśń o antywojennym przesłaniu (podczas gdy „żółtą” otwiera cięty numer Right Next Door to Hell, też dobry, lecz nie tak dobry, jak tamten). No więc, jako że wolę „niebieską”, to właśnie z niej wybieram tu jakiś mocny kawałek – niechże będzie to długaśny Estranged.

1992 – Danzig, Dirty Black Summer (Danzig III: How the Gods Kill)

Glenn Danzig mierzy zaledwie 5 stóp i 3 cale, a więc, w przeliczeniu na nasze, 160 centymetrów. Swój mikry wzrost nadrabia tężyzną fizyczną, mocnym głosem i charyzmą. Jest założycielem trzech znanych kapel, kolejno Misfits, Samhain oraz Danzig, do tego kilku wytwórń muzycznych, pośród nich Evilive, a także wydawnictwa komiksowego Verotik, którego miano jasno wskazuje, iż pan Anzalone (jak brzmi prawdziwe nazwisko Glenna) lubi erotykę. Jego zainteresowania artystyczno-erotyczne znajdują odzwierciedlenie również w pisanych przezeń tekstach, w uprawianej muzyce oraz w oprawie graficznej albumów – wystarczy spojrzeć na Danzigowe okładki, przykładowo „siódemki”, I Luciferi, dalej limitowanej edycji Satan’s Child, czyli „szóśtki”, albo też How the Gods Kill, tj. „trójki”. Front cover tej ostatniej ozdobił obraz Meister und Margeritha („Mistrz i Małgorzata”) sławnego szwajcarskiego artysty H. R. Gigera, którego wyobraźnia wykreowała, co godne odnotowania, wizerunek ksenomorfa z filmu Obcy. Z płyt Danziga najbardziej odpowiada mi „czwórka” i „trójka”, chociaż pierwsza, druga oraz – wyklinana przez wielu – piąta, o żrącym tytule Blackacidevil, też mają mocne momenty. To samo zresztą płyty o numerach sześć i siedem. Na How the Gods Kill tych mocnych momentów jest może szczególnie dużo, chociażby Godless, tytułowy, Heart of the Devil czy Dirty Black Summer, którego głównego riffu i Black Sabbath nie powstydziłoby się za swoich najlepszych lat. Jeśli ktoś lubi nieco cięższe, heavymetalowe granie, do tego dobry wokal à la Elvis Presley, Jim Morrison tudzież Roy Orbison, to w twórczości Danziga niechybnie znajdzie coś dla siebie.

1993 – Coroner, Serpent Moves (Grin)

Podobnie jak Danzig, Coroner to kolejna – nawet jeszcze – ciężej grająca kapela, mająca ten sam rodowód, co zmarły w 2014 roku Giger. Można też odnotować, że poza wspominanymi tu już Cream, This Heat oraz bandem Hendrixa szwajcarski Coroner to trio. Na dodatek trio, które przez wzgląd na swoją ponadprzeciętną biegłość gry na instrumentach oraz złożoność utworów niekiedy przyrównywane bywa do znanego w świecie kanadyjskiego tria Rush, co w takich przypadkach oznacza, że Coroner określany jest jako „Rush thrash metalu”. Będąc już przy Szwajcarii i trio, warto nadmienić, iż w latach 80. muzycy Coronera pełnili funkcję roadies, tzn. sprawowali opiekę techniczną przy, no proszę, innym szwajcarskim trio, mianowicie sławetnym Celtic Frost. Tym samym, którego okładkę krążka To Mega Therion ozdobił malunek, a jakże, Gigera. Wracając jednak do Coronera, podkreślić należy, iż mimo wydania pięciu – co wprawdzie nie jest pokaźną liczbą, ale zupełnie małą też nie – albumów studyjnych, zespół słabej płyty nie nagrał, trzymając poziom od pierwszej z ’87 do ostatniej z ’93. I właśnie z tej ostatniej wyselekcjonowałem tu jeden niezły kawałek.

1994 – Portishead, Mysterons (Dummy)

Kiedy ponad półtora roku temu wybierałem – podobnie jak inni członkowie Redakcji ArtRocka, w 2022 roku obchodzącego 25-lecie istnienia – 10 wyróżniających się albumów minionego ćwierćwiecza (1997-2021), to trochę żałowałem, że Dummy nie ukazało się w okresie tej ¼ stulecia, względnie, że serwis nie powstał w 1994 roku, tak bym pomienioną płytę Portishead ująć mógł na układanej przez siebie liście. Moje niepocieszenie brało się stąd, że wielce sobie cenię debiut tej powstałej w angielskim Bristolu kapeli, złożonej z Beth Gibbons, Geoffa Barrowa i Adriana Utleya. Jak widać, jest ich troje, znowuż więc mamy do czynienia z trio. Smutne, duszne Dummy, którego muzyka pełga niczym ogienek świeczki igrającej w przestrzeni pogrążonego w ciemnościach pokoju, nie tylko cenię, ale też zaliczam do swoich ulubionych płyt. Tych najulubieńszych.

1995 – David Bowie, The Hearts Filthy Lesson (1. Outside vel Outside)

Doświadczenie Siedem Davida Finchera również nie napawa radością. Wstrząsa, ale i pozostawia widza z poczuciem, że właśnie obejrzał kawał doskonałego kina amerykańskiego. Na koniec zaś, gdy wjeżdżają napisy końcowe, następuje final cut, ostateczne cięcie: rozpoczyna się ta skalana piosenka, nieczysta dusza o plugawym imieniu The Hearts Filthy Lesson; zwichrowany, elektro-industrialny diablo-rock, powity przez Bowiego, Eno i jeszcze czterech facetów; krwisty bastard, nie mający matki, a jedynie sześciu ojców. Liczbę tę podkreślmy wymowną w tym kontekście cyfrą – 6. I dzieło Finchera, i zbrukany wideoklip The Hearts Filthy Lesson winny oglądać wyłącznie osoby o mocnych, nie dających się łatwo poszargać nerwach. Sam utwór pochodzi z albumu, na którym takich zatrutych piosenek jest więcej, I’m Deranged niechże przywołam na dowód. Album ten to Outside (alias 1. Outside), którego tematyka oraz pokrętny, wymyślny podtytuł (The Diary of Nathan Adler or The Art-Ritual Murder of Baby Grace Blue. A Non-Linear Gothic Drama Hyper-Cycle) należycie koresponduje z Fincherowym Seven (vel Se7en). Warto wiedzieć, że I’m Deranged trafiło na ścieżkę dźwiękową Lost Highway, „Zagubionej autostrady” Lyncha, trzeciego już w tym wątku Davida. Wcześniej wyreżyserowane przez trzeciego Davida Miasteczko Twin Peaks było inspiracją dla Davida pierwszego, tzn. Bowiego, gdy koncypował Outside.

1996 – Queen, You Don’t Fool Me (singiel You Don’t Fool Me)

Koproducentem Outside był David Richards. Jako inżynier dźwięku i producent maczał swe palce także w powstaniu niejednej płyty Queenu, A Kind of Magic, The Miracle, Innuendo czy – zrealizowanej już po śmierci Mercury’ego – Made in Heaven. Dzięki jego uporowi i staraniom doszło też do powstania jednej z fajniejszych piosenek grupy, dyskotekowej You Don’t Fool Me. Była na tyle udana, że zrealizowano do niej wideoklip i wypuszczono ją jako promujący MiH singiel. Napisałem, że „dyskotekowej”, co jednak wcale nie znaczy, że lekkiej i wesołej, wprost przeciwnie. Tekst tej piosenki odwołuje się do klasycznego schematu, jakim jest powszechnie występująca, pełna napięcia relacja na linii matka syna/przyszła teściowa a wybranka syna/potencjalna synowa. W danym razie matka przestrzega – naiwnego w jej mniemaniu – syna, potencjalną ofiarę uwodzącej go dziewczyny, która zagięła parol na biednego chłopaka i pewnie żywi wobec niego złe zamiary. Nic oryginalnego, tyle że świetnie jest to zaśpiewane. Co oczywiste, wszak Freddie każdą frazę swoim ekspresyjnym głosem bez wysiłku przemieniał w wokalne złoto. Muzycznie też jest bardzo dobrze – numer wyróżnia się wyrazistym, tanecznym rytmem, który zapewniają pospołu Taylor z Deaconem, a ich robotę wykańcza gitarzysta Brian May, inkrustując ją mistrzowskimi solówkami.

1997 – Tiamat, Atlantis as a Lover (A Deeper Kind of Slumber)

Szwedzki Tiamat, band z istotnym, polsko-niemieckim wsparciem w postaci Waldemara Sorychty, był jednym z pierwszych zespołów metalowych, jakie poznałem. Nie to, że pierwszym, co to, to nie. Wcześniej było kilka grup, Iron Maiden, Black Sabbath i Metallica. No i jeszcze kilka innych. Pojedyncze kawałki „Sabatów” Ojciec ponagrywał na składanki – spodobały się one i mnie; kasety „Ajronów” pożyczył mi kolega z podstawówki, Jasiek, prędko jednak mu je zwróciłem – wysoki, operowy śpiew Dickinsona był dla mnie w owym czasie nie do przejścia; „Czarny album” Metaliki siostra miała na kasecie i przypadł on do gustu zarówno mnie, jak i – nawet bardziej, sam bowiem nigdy nie stałem się wielkim miłośnikiem „Metachy” – przywołanemu koledze, który w „Mejdenach” także nie zasmakował. Wracając jednak do Tiamatu: miałem 10 lat i to muzyka m.in. tej kapeli przecierała mój szlak w mroczne dominia metalowego królestwa. Po ’92-’93 już długo nie wracałem do Tiamatu, przez co wydany w 1994 roku album Wildhoney, mój ulubiony spośród dokonań projektu Johana Edlunda, poznałem dopiero w nowym wieku. Jednakowoż tu wybrałem coś z kolejnej płyty formacji, upiększony skrzypcami utwór Atlantis as a Lover.

1998 – Jimmy Page & Robert Plant, Most High (Walking Into Clarksdale)

Grudzień 1980 roku niewątpliwie musiał być silnie wstrząsający dla entuzjastów współczesnej muzyki: najpierw, 4. grudnia, Led Zeppelin wydało oświadczenie prasowe o zaprzestaniu dalszej działalności w następstwie niedawnej śmierci perkusisty Johna Bonhama; potem 8. grudnia, tedy w zaledwie 4 dni później doszło do zabójstwa Johna Lennona i świat obiegła kolejna porażająca wiadomość. Po rozstaniu każdy z pozostałych przy życiu Zeppelinów, John Paul Jones, Jimmy Page i Robert Plant, z mniejszym lub większym powodzeniem prowadził swoją karierę. Najbardziej owocna i udana okazała się przy tym solowa ścieżka byłego wokalisty LZ, który nagrał niemało godnych uwagi płyt i sporo dobrych kawałków. W ciągu lat załoga Ołowianego Sterowca, najważniejszej dla mnie grupy rockowej, czasem schodziła się, by razem wystąpić lub coś nagrać, dzięki czemu w latach 90. gitarzysta wraz z wokalistą nagrali jako Jimmy Page & Robert Plant dwa udane albumy, koncertową No Quarter, m.in. ze świetną wersją utworu Friends, oraz studyjną Walking Into Clarksdale, z której tu przypomnę orientalizującą kompozycję Most High.

1999 – Porcupine Tree, Don’t Hate Me (Stupid Dream)

Porcupine Tree, jeden z czołowych zespołów rocka progresywnego lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku, poznałem bodaj w roku 1995 (względnie 1996), tak jak wielu innych wykonawców – dzięki Ojcu, który pewnego razu poinformował mnie, że ma coś nowego. O ile mnie pamięć nie myli, po raz pierwszy usłyszał to w radio, ściślej zaś – w jednej z audycji Piotra Kaczkowskiego. Tym nowym była kapela Stevena Wilsona, której muzyka od razu przypadła mi do gustu. Pierwszą płytą, jaką Tato kupił, była On the Sunday of Life..., dosyć rozczarowująca po tych kilku utworach, jakie się wcześniej poznało. Niemniej i na niej można było znaleźć coś ciekawego, przede wszystkim Radioactive Toy, długą kompozycję, przed której stworzeniem Wilson niewątpliwie musiał słuchać niemieckiego Grobschnitta, bowiem podobieństwa do – zwłaszcza drugiej połowy – Solar Music, Part 2, pierwszorzędnego utworu z wydanego w 1974 roku albumu Ballermann, są ewidentne. Jak podpowiada tytuł, w warstwie tekstowej „Radioaktywnej zabawki” wybrzmiewa – jak w kilku przywołanych powyżej utworach – atomowe echo. Parę lat później, chyba wtedy, gdy po raz ostatni wzięliśmy w dalszą podróż Aramisa, pięknego collie, wtedy dożywającego już swoich dni, sędziwego 13-latka, Ojciec puścił mi Even Less, pierwszy kawałek z nowego albumu PT. Zarówno ten utwór, jak i cała płyta należą do najbardziej udanych w dorobku „Jeżozwierzy”. Niemniej choć lubię Even Less, to z krążka Stupid Dream jeszcze bardziej podoba mi się Don’t Hate Me, co jest zasługą natchnionej gry Theo Travisa na saksofonie i flecie.

2000 – Radiohead, The National Anthem (Kid A)

Do zorganizowanego w ubiegłym roku wyboru 10 albumów na 25-lecie ArtRocka nie mogłem dodać debiutu Portishead, za to nic nie stało na przeszkodzie temu, bym wskazał OK Computer, jedną z najlepszych płyt końca XX wieku. Świetnego, nierzadko wyznaczającego kierunek rozwoju rocka materiału Radiohead nie przestało zresztą dostarczać i po ’97 roku, ogłaszając go na kolejnych udanych albumach. Pierwszym z nich był Kid A z 2000 roku. Znalazł się na nim m.in. jazzujący utwór The National Anthem, kawałek o charakterystycznym riffie – mocno uwypuklonej linii basowej, którą Thom Yorke ponoć stworzył mając 16 lat. W kółko powtarzany, riff ten silnie wbija się w głowę słuchacza, a urozmaicony zostaje m.in. zwariowaną grą sekcji instrumentów dętych, na którą składają się trąbki, saksofony i puzony. W zamyśle muzyków Radiohead dęciarze mieli swą kakofoniczną grą odtworzyć nerwowość i chaotyczność towarzyszącą korkom ulicznym. Inspiracją dla Radiohead miał być w tym względzie Town Hall Concert, album koncertowy Charlesa Mingusa (vide rok 1962), oraz pojawiający się na nim tzw. „uporządkowany chaos” (organized chaos). O co chodzi? O sposób gry, jaki kontrabasista zalecał współpracującym z nim muzykom, gdy zaczynali grać albo nazbyt czysto, albo nazbyt nieczysto. Z jednej strony chciał bowiem, by grali swobodnie i spontanicznie, z drugiej jednak, by nie wpadali w jakąś bezładną dezynwolturę muzyczną. Innymi słowy, muzyka napisana miała brzmieć tak, jakby była improwizowana; i vice versa: muzyka improwizowana powinna była brzmieć tak, jakby ją napisano. Mingusowi i kierowanym przezeń instrumentalistom sztuka ta się udawała. Anglikom z Radiohead też wyszła dobrze w The National Anthem, aczkolwiek wplecenie jazzu do tego ironicznie zatytułowanego utworu nie przypadło do gustu wielu fanom zespołu oraz części osób recenzujących Kid A.

2001 – Tool, Reflection (Lateralus)

Nie mniej, a przynajmniej niewiele mniej cenioną i kultową grupą jest amerykański Tool. Band ten, podobnie jak Radiohead, ma na swoim koncie m.in. kilka nagród Grammy. Gra przy tym zdecydowanie ciężej, uprawiając nie rock, jak pomienieni Anglicy, lecz metal. Ciężej mają też fani Amerykanów niźli Albiończyków – ci pierwsi muszą znacznie dłużej czekać na kolejne nagrania swoich ulubieńców: między wydaniem czwartej i piątej płyty Toola upłynęło wszak 13 długich lat. Chociaż pożyjemy, zobaczymy – od ogłoszenia przez Radiohead dziewiątego albumu minęło już 7 lat, okazać się więc może, że w długości oczekiwania na nową płytę kapela Yorke’a i kolegów jeszcze przebije grupę Keenana i kumpli. Tool przed czwartym krążkiem wydał, co oczywiste, trzecią płytę, Lateralus, na której dobrej muzyki jest niemało. Potwierdzeniem niech będzie Reflection (które pierwotnie miało nazywać się „Resolution”), długa, wolno rozwijająca się kompozycja o wschodnich naleciałościach i tajemnej aurze. To kawałek, który bardzo mi się podoba. Wracając jeszcze do pierwszego w tym wątku zdania: odnośnie poziomu uznania dla obu kapel oraz ich kultowości, to wszystko zależy oczywiście od tego, kto słucha: miłośnicy rocka, czyli zapewne większość, raczej będą woleć Radiohead, miłośnicy metalu – na ogół wybiorą Toola. Ja słucham i metalu, i rocka, toteż doceniam twórczość obu zespołów, choć z dwojga dobrego preferuję Radiohead.

2002 – Robbie Williams, Feel (Escapology)

Robbiego Williamsa nie spodziewałbym się na tej liście, tym bardziej że twórczości owego jegomościa w zasadzie nie znam. Ot kilka najgłośniejszych przebojów, które gdzieś kiedyś obiły mi się o uszy (bądź oczy, jeśli akurat zoczyłem teledysk). A ponieważ radia od zawsze słucham z rzadka (a wideoklipów oglądam niewiele), to sposobności na usłyszenie piosenek Anglika nie miałem w życiu dużo. Jeszcze bardziej nikłą wiedzę posiadam nt. Take That, wziętego, a współtworzonego przez Williamsa boys bandu z lat 90., o którym rozpisywano się w tamtych latach w kolorowych pismach młodzieżowych „Bravo” i „Popcorn”. W IV-V klasie podstawówki znajdowałem w nich ciekawiące mnie wtedy teksty o Guns N‘ Roses oraz im podobnych, natomiast strony o Take That i innych takich niesłuchalnych grupach skrupulatnie pomijałem. Co więc sprawiło, że Feel Williamsa pojawiło się na tej playliście? Na to pytanie nie znam odpowiedzi – może przyjemny, miękki wokal Robbiego, może nienachalna, snująca się gitara, a może pianino, które zawsze lubię? Nie udzielając rozstrzygającej odpowiedzi, stwierdzę, że Feel to niezły numer. Z 62 kawałków zawartych na tej liście uplasowałbym go na miejscu sześćdziesiątym drugim, ale to wystarczy. Jest na tyle fajny, by go tu dodać. À propos teledysków – ten do Feel jest przyjemny kolorystycznie, czarno-biały, jednakowoż ukazuje błahą, pospolitą historyjkę miłosną. Williams przyjmuje w nim – jak zwykle – pretensjonalny, godny palanta wyraz twarzy. Podoba mi się tam co innego: po drugie kowboje, którzy przywodzą niejakie skojarzenia ze znakomitym serialem Yellowstone; po pierwsze zaś aktorka Daryl Hannah, którą lubię za rolę replikantki Pris w Łowcy androidów Ridleya Scotta. Można by uznać, że w wideoklipie Williamsa Hannah jest odpowiedniczką Beth Dutton, ale jeśli tak, to czy Robbie miałby być odpowiednikiem Ripa Wheelera? No nie, nie za bardzo.

2003 – The White Stripes, Seven Nation Army (Elephant)

Dla odmiany i złapania tchu teraz wchodzi coś, co jest zdecydowanie mocniejszego i grubszego kalibru, coś ze „Słonia”. Dokładniej zaś z albumu Elephant damsko-męskiego duo The White Stripes, rodem z Detroit. Tę dwuosobową kapelę poczęło małżeństwo, jakie tworzyli Meg White i Jack White (a właśc. Gillis), który przyjął nazwisko żony. Co ciekawe i rzadko spotykane, założony w 1997 roku tandem działał i po dość rychłym rozwodzie wspomnianej dwójki. I to nie rok, dwa czy trzy, ale lat aż 11, do roku 2011, przez cały ten czas z powodzeniem nagrywając płyty zaliczane do stylistyki alternatywnego tudzież garażowego punku i blues-rocka. Warto dodać, że cieszące się wzięciem, wpływowe płyty, każdorazowo skąpane w trzech barwach: czerwieni, czerni i bieli. Za otwierający „Słonia” utwór Seven Nation Army – wielce popularny i wykorzystywany przy okazji rozmaitych imprez sportowych – twórcze duo zgarnęło Grammy w kategorii „Best Rock Song”, przy tym było to ich nie pierwsze i nie ostatnie Grammy. Pochwał i słów uznania posypało się na White’ów za ten numer znacznie więcej. Przez różne gremia został on zaliczony do najlepszych utworów pierwszej dekady XXI wieku oraz największych kawałków gitarowych wszech czasów. Pochwały były zresztą w pełni zasłużone – riff w tym czadowym kawałku jest pierwszorzędny. I, wbrew pozorom, wcale nie został zagrany na basie.

2004 – Marillion, Neverland (Marbles)

Marbles to nie jest moja ulubiona płyta Marillion. To nie jest nawet mój ulubiony album spośród tych, jakie nagrane zostały ze Steve’em Hogarthem, wszak wyżej stawiam od niej Brave, a jeszcze wyżej od nich obu Seasons End. Wolę też od niej wszystkie cztery longplaye, jakie grupa stworzyła jeszcze z Fishem. Jednakowoż to właśnie na Marbles znalazły się trzy długie kompozycje, które zaliczam do najbardziej udanych w dorobku grupy i do najlepszych przykładów rocka progresywnego obecnego stulecia. Są to: rozpoczynający album, głęboko melancholijny The Invisible Man, w którym, co także cieszy, pada nazwa mojego rodzinnego miasta; dalej Ocean Cloud, istny kolos z imponujuącymi solami gitarowymi Steve’a Rothery’ego; na koniec Neverland z echo-śpiewem Hogartha. Wszystkie idealnie nadają się do samotnej, nocnej jazdy samochodem. Z tych trzech utworów największe upodobanie od lat znajduję w rozdzierająco tęsknym a smutnym Neverland, w istocie – mojej ulubionej kompozycji Marillion. Urzekające piękno, które trwa i trwa. Zakorzenia się w człowieku i nie przemija.

2005 – OpethReverie/Harlequin Forest (Ghost Reveries)

Oto i kolejny śmiały oraz urodziwy utwór. Ładny zwłaszcza na początku, gdy w formie preludium objawia się Reverie, urokliwa, nieco ponad 1-minutowa kompozycyjka o nietypowym brzmieniu, jaka gładko przechodzi w przeszło 11-minutowego giganta, Harlequin Forest, w którym najbardziej lubię pierwsze 2 i pół minuty, jeszcze z czystym śpiewem, bez growlingu (nawiasem ujmując, ten w muzyce kompletnie mi nie przeszkadza, wszakże słucham go z uznaniem od 10. roku życia)[5]. Częstokroć posłyszeć lub wyczytać można, iż najlepszą płytą Opeth jest Blackwater Park. Wiele osób tak uważa, jednakowoż ja z tą opinią wcale się nie zgadzam. Niewątpliwie była to najlepsza płyta Opeth spośród tych, jakie Szwedzi nagrali do 2001 roku. W tym miejscu przyznać należy, że frontman Porcupine Tree, Steven Wilson, odpowiedzialny za produkcję Blackwater Park, wykonał kawał dobrej roboty, pracując z kapelą zaprzyjaźnionego z nim Mikaela Åkerfeldta przy powstawaniu tej płyty. Sam Åkerfeldt zresztą nie ukrywał, iż wpływ Wilsona na muzykę i brzmienie Opeth był w tym czasie ogromny, oraz że okres owocnej współpracy z Anglikiem stał się wstępem do nowego etapu w karierze grupy. Grupy, której dorobek potwierdza, iż tworzący ją muzycy nie boją się eksperymentować oraz poszerzać granic death metalu. Właśnie, z czasem Opeth poczynał sobie coraz śmielej i kombinował coraz bardziej, a potwierdzeniem tego są takie płyty, jak Ghost Reveries oraz Watershed, z których obie – nagrane już bez wsparcia Wilsona – uważam za lepsze, dojrzalsze i ciekawsze od Blackwater Park. Dodam, że numer jeden spośród albumów Opethu to dla mnie umajone melotronem Ghost Reveries. Na koniec zaś dopiszę, iż w tymże samym 2005 roku Wilson zaprezentował pod szyldem Porcupine Tree Deadwing, płytę, której nigdy nie polubiłem i którą uważam za jedną z najmniej udanych w dyskografii Jeżozwierzy. Z ich albumów chyba lubię ją najmniej.

2006 – Amy Winehouse, Back to Black (Back to Black)

Podobnie jak wyżej przy Reddingu oraz przed rokiem o Joplin mogę tu napisać, że Amy Winehouse to nieodżałowana piosenkarka, która nie pozostawiła po sobie tyle, ile zapewne by mogła, gdyby tylko tak nie mocowała się z życiem, otoczeniem i samą sobą, nie zmagała z uzależnieniami i z tego wszystkiego nie odeszła przedwcześnie. A odeszła w wieku 27 lat, dołączając tym samym do „Klubu 27”, jak niekiedy nazywa się grono tych nieszczęsnych muzyków tudzież innych artystów, którzy opuścili padół w wieku 27 lat, co spotkało też i Janis, i Hendrixa i wielu innych, ogólnie – cały zastęp utalentowanych, młodych ludzi. Tak jak Joplin, Winehouse nagrała jedynie dwa albumy studyjne pod swoim nazwiskiem, Frank i Back to Black (przy tym drugi longplay Janis wyszedł po jej zgonie, był już tedy pogrobowy). Tytuł tego ostatniego z perspektywy czasu uznać można za proroczy, tak samo jak spowity czernią i bielą funeralny teledysk, wyreżyserowany do tytułowej piosenki z Back to Black. Jest co oglądać, jest czego słuchać. I jest kogo żałować.

2007 – Robert Wyatt, On the Town Square (Comicopera)

O włos od śmierci w podobnym wieku, co nieszczęśni „Klubowicze”, znalazł się rodak Amy Winehouse Robert Wyatt, który 1. czerwca 1973 roku, w trakcie imprezy urodzinowej dwóch barwnych dam, Shakti Yoni (Gilli Smyth) i Lady June (June Campbell Cramer), niespodziewanie sięgnął bruku, wypadając przez okno mieszkania drugiej z pomienionych pań. Podałem, że spadł na bruk, w istocie jednak z wysokości kilku pięter łupnął o beton, co podaję za uczestniczącym w owej imprezie druhem Wyatta Daevidem Allenem oraz drugim tomem jego kolorowych wspomnień Gong Dreaming­. Nie zagłębiając się w szczegóły tego wypadku, o którym więcej dowiedzieć można się z książki Allena, napiszę, że w wieku 28 lat Wyatt trwale uszkodził kręgosłup, co nieodwołanie przykuło go do wózka inwalidzkiego. Prawdą jest, że był wtedy mocno, ale to bardzo mocno zanietrzeźwiony, co zresztą, kto wie, być może ocaliło mu życie. Natomiast wracając jeszcze do bruku: w przeciwieństwie do opiewanego przez Norwida fortepianu Szopena, instrumentu, jaki na bruk zrzucon i spalon został przez tych, którzy od wieków w naszej części Europy wniwecz obracają wszystko, co popadnie, a obecnie, już od ponad półtora roku wyżywają się w Ukrainie, Wyatt nie zamilkł, w kolejnych latach i dekadach z powodzeniem tworząc swą wyrafinowaną muzykę, poczynając od Rock Bottom, a na Comicopera kończąc. Na tej ostatniej szczególnie lubię otwierający ją utwór Stay Tuned, chociaż podobają mi się też inne kompozycje, przykładowo On the Town Square, przyjemny, nieco jarmarczny jazzik, któremu lekkości i oryginalności przydaje użycie steel panu, idiofonu z Trynidadu i Tobago.

2008 – Meshuggah, Bleed (obZen)

Atmosfery braku zobowiązań, lekkości i swobody, mogącej kojarzyć się z tymi karaibskimi wyspami, za grosz nie znajdzie się w Bleed, najcięższym na tej liście numerze. To nie ciepła przystań w tyleż odległej, co – jak by się komuś mogło wydawać – przyjaznej krainie, która w wyobraźni może wzbudzać skojarzenia z beztroską i z jakąś radosną wakacyjnością. Oj nie, tu mamy wyłącznie surowość i zimno Północy. Dlatego ostrzegam: kto muzyki metalowej nie trawi, słuchając Bleed niechybnie nabawi się niestrawności, która tylko spotęguje się, gdy słuchacz obejrzy – skądinąd świetnie zrobiony – wideoklip. Odpychający i złowieszczy. Taki, w którym czai się coś równie niepokojącego i paskudnego, jak w teledysku do The Hearts Filthy Lesson Bowiego. Coś, co nie bierze się znikąd, tylko powstaje z człowieka. I jego uczynków. Plugawych uczynków. W tym przypadku połączenie obrazu z ekstremalną muzyką rąbie człowieka obuchem w łeb, co skutkować może uczynieniem jego czy jej meszugene(r), wariatem bądź wariatką. Właśnie do jidyszowego słowa, wskazującego na obłęd, nawiązuje miano tej skandynawskiej grupy, która Bleed wykoncypowała po mistrzowsku. To zaś, jak gra tu perkusista Tomas Haake, celnie oddają dwa słowa: czysta wirtuozeria. W rzeczy samej, obcowanie z tym utworem to duże przeżycie.

2009 – Eric Clapton & Steve Winwood, Little Wing (Live from Madison Square Garden)

O ile słuchając dzieł szwedzkiego bandu Meshuggah odbiorca styka się z tym, co pełza po ciemnej stronie człeczej natury, o tyle przestając z muzyką Claptona myśl słuchacza raczej kieruje się w stronę światła, ku temu, co można by postawić po jasnej stronie mocy. Takim czymś, co nie zaciemnia, lecz rozświetla, jest Little Wing, perełka autorstwa Jimiego Hendrixa, także w ujęciu Erica Claptona. W danym razie „bóg gitary” wykonał ją wespół ze Steve’em Winwoodem, z którym w przeszłości współpracował m.in. w ramach bluesrockowej formacji Eric Clapton and the Powerhouse. Kilka lat później obaj panowie współdziałali w Blind Faith, pamiętanej do dziś supergrupie. W 40 lat po jej powstaniu i rychłym rozwiązaniu Winwood i Clapton zdecydowali się znów nagrać coś większego i tak powstał udany, dwudyskowy album koncertowy, zarejestrowany w nowojorskiej hali Madison Square Garden. Muzycy zagrali tam m.in. balladę Little Wing, jednak w wersji, którą Clapton stworzył jeszcze w 1970 roku. Wówczas to przerobił i rozbudował on tę krótką piosenkę Hendrixa, wykonując ją w studiu i na żywo ze swą ówczesną kapelą Derek and the Dominos, tą samą, na której jedynej płycie studyjnej znalazła się genialna Layla. W wykonaniu Claptona i Winwooda z 2009 roku Little Wing wyjątkowo błyszczy, głównie dzięki udanemu połączeniu klawiszy z gitarą. Gitarą, na której Clapton wyczarowuje – jak zresztą zawsze – piękne i natchnione dźwięki.

2010 – John Zorn, Heptameron (The Goddess: Music for the Ancient of Days)

Oto twórca, którego dzieła sytuują się po jasnej i po ciemnej stronie mocy. Po tej ostatniej można byłoby ustawić albumy, jakie John Zorn nagrał ze swą grupą Naked City. Choć nie tylko. Z kolei po tej pierwszej, jasnej, więc, w domyśle – pozytywnej i dobrej, płyty, które stworzył z Drimersami, znaczy się The Dreamers. Tu dodam, że w przypadku albumów Nagiego Miasta i Marzycieli wymowne są już same okładki: w przypadku pierwszej grupy – śmiercionośne, w przypadku drugiej – radosne. Po tej jasnej stronie mocy należałoby też umiejscowić tętniący życiem Heptameron oraz pozostałe kompozycje ze skłaniającej do refleksji i głębszego odczuwania płyty The Goddess: Music for the Ancient of Days, która jest „zachwycającą kolekcją ód na cześć Kobiet w Micie, Magii i Rytuale na przestrzeni wieków”[6]. Cały ten fantastycznie zinstrumentowany i zinstrumentalizowany album jest udany, tytuł zaś zapodanego tu utworu nawiązuje do zbioru 72 nowel o miłości pióra żyjącej w XV-XVI wieku królowej Małgorzaty z Nawarry.

2011 – Joe Bonamassa, Slow Train (Dust Bowl)

Dyskografia bluesrockowca Joego Bonamassy niewątpliwie nie jest tak rozległa, jak Johna Zorna, niemniej i tak jest imponująca. Możliwe, że nie jest tak rozległa (co należy podkreślić, toteż podkreślam) j e s z c z e – wszak facet ma dopiero 46 lat, Zorn zaś na początku września obchodził już swe 70. urodziny. Dzieli ich zatem blisko ćwierć wieku, a to kawał czasu. Zwłaszcza dla tak pracowitego songwritera, jakim jest śpiewający gitarzysta Bonamassa. O tym, że wcale nieźle wychodzi mu i pisanie muzyki, i jej wykonywanie, dobitnie świadczy materiał, jaki trafia na tworzone przezeń płyty. Tak te, które w znacznej już liczbie ogłosił pod swoim nazwiskiem, jak i te, które ponagrywał z rozmaitymi innymi osobami, jakie zawodowo parają się muzyką. Za przykład w tym miejscu niechaj posłuży niespieszny Slow Train, otwieracz z dziewiątej płyty studyjnej Joego. Jest w tym numerze znakomicie imitująca wysiłek wielotonowej maszyny perkusja, jest i pierwszorzędne gitarowe granie. Przebieg tego utworu kojarzyć się może ze sławną Lokomotywą drogiego Polakom (choć nie polactwu) Juliana Tuwima. Zupełnie jakby rodzice czytali Joemu w dzieciństwie Tuwimowy wierszyk o parowozie… Choć to oczywiście mało prawdopodobne. Ba, nieprawdopodobne.

2012 – Thomas Belhom, L'avancée en moi (Rocéphine)

Przy Zornie czy Bonamassie Thomas Belhom jawi się jako muzyk mało znany. Ba, nieznany. Mało kto o nim i o niej (w sensie – jego muzyce) słyszał, mało kto jego i jej (już wiemy – jego muzyki) słuchał, toteż Francuzowi temu nawet nie utworzono hasła w Wikipedii. Nie to, że polskiej, ale w ogóle jakiejkolwiek. Przynajmniej ja na poświęcone mu entry dotąd nie natrafiłem. Przyznać muszę, że pewnie sam nigdy o nim bym nie usłyszał, a jej (tej jego muzyki) nie posłuchał, gdyby nie to, że na własne oczy widziałem jego występ w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Było to w listopadzie 2012 roku, gdy z kolegą redakcyjnym Tomaszem O. wybrałem się na występ Tindersticks, których Belhom wtedy supportował (nawiasem ujmując – kiedyś krótkotrwale nawet był jednym ze „Styksów”), a którym ja poświęciłem kilka słów w pierwszej edycji „Fajnych kawałków”, wspominając o nich pod rokiem 1995. Jego występ był tak kameralny, że powątpiewam, czy użyty tu przymiotnik „kameralny” nie jest aby przesadnie duży i nazbyt pojemny. Poważnie. Siedział na scenie, jak się to mówi, sam jak palec, samopas tedy grał na wybranych przez się do gigu instrumentach – istny samograj. Jego solistyczny występ niewątpliwie był znikomy. Do granic minimalistyczny. Ale też ciekawy i udany. Stąd Belhoma pamiętam do dzisiaj. I do niego i jej (jego muzyki) czasem powracam. Na koniec niniejszego akapitu dopiszę, iż Stuart A. Staples, lider Tindersticks, stwierdził kiedyś, co następuje: Thomas is my favourite musician („Thomas to mój ulubiony muzyk”)[7]. Trudno o lepszą rekomendację.

2013 – Primal Scream, 2013 (More Light)

Ledwie skończyłem stukać o Belhomie, a tu już totalnie niekrzykliwemu Francuzowi przeciwstawia się coś zgoła odmiennego, dobiegający ze Szkocji Primal Scream, tj. Krzyk Pierwotny. Najsłynniejsze dzieło tej nader oryginalnej kapeli to wydana w ’91 Screamadelica. Płyta doskonała, a przez swą innowacyjność – rewolucyjna i wielce wpływowa. Kto nie wierzy, niech przeczyta sobie laurkę, jaką Stephen Thomas Erlewine wystawił „Skrimadelice” w serwisie AllMusic[8]. „Krzykacze” szczęśliwie nie spoczęli na laurach i potem z ich trzewi tudzież gardzieli wyleciało jeszcze sporo godnej uwagi muzyki. Przykładem niech będzie utwór 2013, którego nazwa nawiązuje do twórczości The Stooges. Urozmaicony trąbką i saksofonem, kawałek ten zilustrowano teledyskiem, pomimo że trwa aż 9 minut. A nawet dłużej. Klip jest interesujący, choć nie każdemu przypadnie do gustu, gdyż może zostać odebrany jako – jak się to mówi po angielsku – disturbing, „niepokojący”. I bez dwóch zdań taki jest. Obraz jednakowoż należycie koresponduje z przekazem piosenki, który, choć ważki, dla niektórych też może być niepokojący. I być powinien, wszakże odnosi się do współczesnej kondycji człowieka i otaczającego go świata. A ta nie jest za wesoła. A zresztą: czy kiedykolwiek była? Tekst traktuje m.in. o rozczarowaniu, obojętności, alienacji, lęku, zniewoleniu i zaprzedawaniu siebie, a kończy się istotnym – także dla nas, mieszkańców Polski, w kontekście zbliżających się wyborów – wezwaniem: Open your eyes, „Otwórzcie oczy”. Jeszcze jedna uwaga, tak na marginesie: to, co w teledysku przesuwa się przed oczami widza, przypomina mi o makabrycznych występkach Jeffreya Dahmera, parającego się taksydermią zboczeńca, seryjnego mordercy, kanibala i nekrofila, o którym Netflix wypuścił przed rokiem dwa seriale, fabularny i dokumentalny, oba interesujące i porażające. Oba przy tym nadają się jedynie dla widzów o bardzo mocnych nerwach. Odrażający casus Dahmera zapewne by nie zaistniał, gdyby ludzie w porę zechcieli otworzyć oczy. Otworzyli je dopiero wtedy, gdy było za późno. Za to otworzyli je bardzo szeroko.

2014 – D'Angelo and the Vanguard, 1000 Deaths (Black Messiah)

Oto jedna z najlepiej ocenianych i najwyżej stawianych w rankingach płyt 2014 roku. Jej autorem jest amerykański multiinstrumentalista Michael Eugene Archer, na którego nową płytę fani musieli czekać 14 lat. Czyli o rok dłużej, niż na płytę swoich ulubieńców zmuszeni byli oczekiwać miłośnicy Toola. Wracając jednak do Archera… Zaraz, zaraz, do kogo? A kto to taki? Kto by go tam znał pod właściwym imieniem i nazwiskiem? Michał Eugeniusz Łucznik? To mało komu cokolwiek mówi, natomiast ksywa sceniczna, D’Angelo, dla milionów ludzi na świecie jest w mig rozpoznawalna i nad wyraz wymowna. Chłop nie tylko zresztą dobrze radzi sobie z rozmaitym instrumentarium, ale też pisuje na tyle doceniane piosenki, że zbiera różne nagrody, w tym Grammy. Akurat to wyróżnienie zgarnął w roku 2014 aż dwukrotnie: raz za Black Messiah w kategorii „Best R&B Album”, a raz za Really Love, którą uznano za „Best R&B Song”. Wartościowych piosenek „Czarny Mesjasz” naturalnie przynosi więcej. Jedną z nich jest wcale mocna 1000 Deaths, w której artysta słusznie konstatuje, że „żołnierz ginie tylko raz”. Żeby tak wszyscy – odważni zza biurka – włodarze o tym pamiętali, gdy posyłają wojaków w rejony konfliktów. Jednakowoż wiadomo, że wielu przywódców niewiele to obchodzi. Sami przecież nie giną.

2015 – Anekdoten, Shooting Star (Until All the Ghosts Are Gone)

Sąsiedzi zza Morza Bałtyckiego mają sporo godnych uwagi zespołów na literę „A”. No bo, na przykład, najpierw była – najlepsza z wszystkich – ABBA, a potem choćby Anglagard i Anekdoten, obie powstałe w 1991 roku. Chociaż poprawny zapis nazwy drugiej z wymienionych grup to Änglagård, więc to nie do końca kapela na „A”. Tyle że w ArtRocku recenzji płyt tego projektu nie znajdzie się pod „Ä”, lecz pod „A”, zatem może to jednak jest jakieś „A”? Ach, co tam, mniejsza z tym, tekst dotyczy nie jakichś zawikłanych kwestii lingwistycznych, lecz zagadnień muzycznych. Zagadnień? Brzmi poważnie. Nazbyt poważnie. Dotyczy dobrej muzyki, a ściślej fajnych kawałków. Niewątpliwie zalicza się do nich Shooting Star, porządny otwieracz z Until All the Ghosts Are Gone autorstwa progresywnie grającej szwedzkiej kapeli Anekdoten, w której twórczości aż nadto słychać wpływ Karmazynowego Króla. Ale właściwie czemu się czepiam? Sam kiedyś z niejaką przesadą wykułem przecież zdanie następującej treści: „Filozof brytyjski Alfred North Whitehead powiedział, że całą filozofię zachodnią potraktować można jako przypisy do Platona, a ja mówię, wcale nie będąc przy tym odkrywczym, że całą muzykę progresywną uważać można za kontynuację linii muzycznej wyznaczonej w 1969 roku przez Frippa, Gilesa, Lake’a, McDonalda i Sinfielda”, tzn. King Crimson. A skoro tak, to nie powinienem wytykać Anekdoten wtórności tudzież zrzynania od „Krymzonów”, nie byli bowiem ani pierwszymi, ani ostatnimi dworakami Króla. Trochę się nabijam, przepraszam – sobie dworuję, co nie zmienia faktu, że Shooting Star to jest naprawdę fajny kawałek. I basta.

2016 – Danny Brown, Ain't It Funny (Atrocity Exhibition)

A to ci numer! Brzmi prawie jak lokomotywa, tyle że już dobrze rozgrzana i silnie rozpędzona, wszak „tłoki kołami ruszają z dwóch boków/I gnają, i pchają, i pociąg się toczy…”. Pytanie: „A skądże to, jakże to, czemu tak gna?/A co to to, co to to, kto to tak pcha,/Że pędzi, że wali, że bucha buch, buch?”[9]. No właśnie, kto tu tak do pieca dorzuca? Siłą napędową tego utworu jest jego twórca, czyli Daniel Dewan Sewell, barwna postać i niespokojny duch, podobnie jak Archer alias D’Angelo lepiej znany pod pseudonimem, który brzmi Danny Brown. Intensywny utwór Ain’t It Funny to istny odjazd. Słuchając go można odnieść wrażenie, że stoi się na okolonych tunelem torach, po których wściekle mknie w stronę odbiorcy parowóz. Artysta natarczywie rapuje w tym kawałku o narkotykach, którymi sam zresztą kiedyś dilował, za co trafił do więzienia. Odsiadka mu się przysłużyła, w jej trakcie zaczął bowiem zgłębiać arkana muzyki w nadziei na to, że zostanie raperem. No i stał się raperem. I to jakim! Jego home town, znaczy się miasto rodzinne, jest takie samo, jak The White Stripes – Detroit. Ma ono, tak jak Brown i D’Angelo, swoją ksywę, Motor City, „miasto motoryzacji”. To tam przed laty rozkwitł amerykański przemysł motoryzacyjny, tam też powstała sławna wytwórnia muzyczna Motown. Wprawdzie przemysł samochodowy w tym podupadłym obecnie mieście, które przed dekadą ogłosiło bankructwo, zamarł, ale za to duch dobrej muzyki wciąż ma się w nim dobrze. Atrocity Exhibition bezapelacyjnie jest tego dowodem. Ten unurzany w rynsztoku życia, ponury album, w głównej mierze stworzony wespół z angielskim producentem Paulem White’em, tytułem nawiązuje do piosenki Joy Division oraz książki Jamesa Grahama Ballarda. Ogólnie ujmując, kawał hip-hopu! Wow!

2017 – Charlotte Gainsbourg, Deadly Valentine (Rest)

Ażeby poznać kolejną godną uwagi postać na tej playliście, trzeba skoczyć w wyższe warstwy społeczne, wprost do zachodnioeuropejskiej socjety. Z niej właśnie wywodzi się Charlotte Gainsbourg, wytrawna francusko-brytyjska aktorka i piosenkarka. Znana córka znanych rodziców, zmarłej latem tego roku Jane Birkin i zmarłego przed trzydziestu dwu laty Serge’a Gainsbourga; znana siostra znanych – mniej niż rodzice – sióstr, młodszej Lou Doillon i starszej, nieżyjącej już Kate Berry. No i po kądzieli znana wnuczka znanej babci, Judy Campbell, aktorki. Rest to piąty album Charlotte, stworzony wespół z francuskim producentem i muzykiem, SebastiAnem (duże „A” nie jest tu błędem), notabene – równolatkiem Browna. Album muzycznie ciekawy i różnorodny, udanie łączący elektronikę z tradycyjnymi instrumentami, wśród nich ze smyczkami i dęciakami. Śmiały, głęboko osobisty. I emocjonalny, wszak artystka, śpiewając bądź melorecytując po angielsku i francusku, dotyka tu niezwykle bolesnych dla niej kwestii, jakie wiążą się ze śmiercią najbliższych, ojca oraz niedawno zmarłej siostry. Na Rest znajduje się sporo wartościowych piosenek, a spośród nich moją ulubioną jest Deadly Valentine. Jak dla mnie, jest to jeden z najfajniejszych kawałków ostatnich lat.

2018 – Anna von Hausswolff, The Mysterious Vanishing of Electra (Dead Magic)

Pozostając w Europie, wracamy za Bałtyk, do Skandynawii, by zapoznać się z Anią, ale nie, nie tą z Zielonego Wzgórza, lecz z Wilczego Domu. Brzmi nieco straszno, zupełnie zresztą jak ekspresyjna muzyka szwedzkiej artystki, której na imię Anna von Hausswolff. Niebagatelny wpływ na nią i jej twórczość niewątpliwie musiał mieć ojciec, oryginał, co się zowie. Jest nim kontrowersyjny artysta Carl Michael v. H., m.in. znawca poczynań niejakiego Friedricha Jürgensona, badacza rzekomo niewyjaśnialnych zjawisk określanych jako EVP (Electronic Voice Phenomenon – zjawisko głosu elektronicznego), twierdzącego, iż w szumie radiowym wykrył głosy umarłych. Co więcej, Ania jest córką współmonarchy Królestwa Elgaland-Vargaland, które jej tatulo założył w 1992 roku z innym szwedzkim artystą, Leifem Elggrenem. Nie dziw tedy, że muzyce oraz tekstom potomkini Carla Michaela aury niesamowitości i odrealnienia nie brakuje. Anna v. H. jest utalentowaną wokalistką, kompozytorką i muzyczką, słynącą ze znakomitej gry na organach. Przez nie to muzyka Córy Północy bywa mszalna. Choć to, przyznać należy, mszalność okryta kirem. Właśnie przez to, że Annę spowija, jak jej muzykę, aura satanicznej, okultystycznej tajemniczości, do tego w układanych przez siebie tekstach bez ogródek wyznaje, że „uprawia miłość z diabłem”, o czym wspaniale „wyśpiewywała z grobu” w utworze Pills (głosem budzącym momentami skojarzenia z wokalem Kate Bush), to bywa atakowana przez radykałów, przykładowo katolickich, co miało miejsce w roku 2021 we francuskim Nantes, gdzie skutecznie zbojkotowano jej już zaplanowany występ, mimo że akurat w tamtejszej bazylice Notre-Dame nie miała wyznawać miłości Szatanowi, a jedynie grać na tamecznych organach. Fundamentaliści dobrze wiedzieli jednak, że Anna tę miłość wyznawać może nie tylko słowami, ale też nader sprawną grą na klawiszach, na których bez wątpienia gra piekielnie dobrze. Co pośród tych, którzy wszędzie dopatrują się paktu z Diabłem i ogólnoświatowego spisku na miarę tego z – skądinąd kultowego – Omenu w reżyserii Richarda Donnera, musi być podejrzane. Wynika z tego, iż naszą Annę de domo Wilk spotyka coś podobnego, co i inne niezależne, a rzekomo zaprzedane Upadłemu Aniołowi kobiety, choćby Diamandę Galás, do której von Hausswolff nie bez kozery bywa porównywana. Chociaż przez wzgląd na styl, wokal czy dzieło twórcze można z nią kojarzyć i inne wielce uzdolnione, a nierzadko wraże radykałom religijnym niewiasty, takie jak Chelsea Wolfe czy Kristin Hayter vel Lingua Ignota. Aczkolwiek tych skojarzeń może być więcej, także z Lisą Gerrard (więc i Dead Can Dance) czy wspomnianą już Bush, to nie należy zapominać, iż A. v. H. to – jak pomienione panie – oryginalna, charyzmatyczna i unikalna artystka w pełnym znaczeniu tego słowa. O tym, że piekielnie dobrze gra i śpiewa, przekonać można się słuchając chociażby albumu Dead Magic, który jako całość arcydziełem bynajmniej nie jest. Tu wybrałem z niego znakomite The Mysterious Vanishing of Electra, w którym wokal Anny jest nieziemski. A ile w tym wyrafinowanej elegancji i gromkiego majestatu! Jednakowoż pragnę wyznać, iż moim ulubionym, a jednocześnie najmocniejszym punktem wydanej przed pięciu laty płyty jest przeszło 16-minutowa kompozycja Ugly and Vengeful, „Brzydka i mściwa” (może idzie o zeszpeconą dziewczynkę na krwistej okładce Dead Magic?). W rzeczy samej, misterium to oferuje muzyczne obrazowanie godne filmu, teatru, opery tudzież czasów ostatecznych. Potęga! I to taka, której ekspresyjności i sile rażenia black metal ze swoimi atrybutami – ciężarem, agresją czy malowaną gębą – do pięt nie dorasta. Kto wie, podejrzliwi może jednak mają rację i gwiaździsta Anna rzeczywiście podpisała jakiś cyrograf bądź zawarła słowny pakt z Diabłem, ba, samym Lucyferem, bowiem to, co się wyprawia w Ugly and Vengeful przechodzi ludzkie pojęcie?

2019 – King Gizzard & The Lizard Wizard, Mars For the Rich (Infest the Rats‘ Nest)

Mało kto na tej liście może konkurować w długości swej nazwy z rozciągłością rymowanego miana australijskiej kapeli King Gizzard & The Lizard Wizard. Nie tylko długością przyjętej nazwy biją jednak Australijczycy większość konkurencji na głowę, ale też ilością i jakością ogłaszanego pod swym szyldem materiału. Jest go tak dużo, że trudno się w nim połapać i nadążyć z jego odsłuchiwaniem. Pod tym względem, znaczy się ilości puszczanych w świat dokonań, wymięka nawet wychwalany wcześniej za pracowitość Bonamassa. Wystarczy spojrzeć na oficjalną stronę zespołu z Melbourne, by z wrażenia włosy na głowie stanęły dęba, by nabawić się palpitacji serca. Okazuje się bowiem, iż KGLW wydało do tej pory 24 albumy studyjne i 15 koncertowych. Do tego kilkadziesiąt singli i jeszcze więcej wideoklipów. A to i tak nie wszystko, mimo że grupa ukonstytuowała się nie tak znowu dawno, w 2010 roku. Jest tego tyle, że ilościowo przebija i wrzucone do jednego wora dyskografie kilku zespołów. I to grających przeróżną muzykę, albowiem sami Król Mielec i Czarnoksiężnik Jaszczur co rusz nagrywają albumy w innej stylistyce. Ogólnie kują w ramach najszerzej pojętego rocka, niemniej do swojego muzycznego kotła dorzucają elementy popu, folku, soulu czy jazzu. Powtórzę się - a to i tak nie wszystko. Wychodzi z tego zwykle dobrze doprawiony, smakowity wywar. Również wersy ich piosenek nie są od parady – w polecanym tu, futurystycznym Mars for the Rich, „Marsie dla bogatych”, fuzji stylu Motörhead, Black Sabbath tudzież Hawkwind, muzycy zwracają uwagę na to, co dostępne jedynie dla nielicznych. Kawałek ten może i jest więc, jak zapisałem, futurystyczny, niemniej wskazuje na rozdźwięki i różnice, jakie w każdym czasie dzielą ludzkie społeczności na tych, którzy mają, i na tych, co nie mają. A w każdym razie mają mniej.

2020 – Marcin Przybyłowicz, Patri(di)Ots (Marcin Przybyłowicz, P. T. Adamczyk, Paul Leonard-Morgan, Cyberpunk 2077 – Original Score)

Jeśli mają uczciwie, to żaden problem. Gorzej, jeżeli jest odwrotnie. Z Marsa zaliczamy tedy twarde lądowanie. I to nie gdzie indziej, tylko w naszej Polsce. Gdy Cyberpunk 2077 został wydany w 2020 roku, kupiłem po kopii – tzw. fizycznej – dla siebie i Ojca. Dołączona do niej była, pomieszczona na dwóch dyskach, ścieżka dźwiękowa, jaką stworzyli do gry Marcin Przybyłowicz, P. T. Adamczyk i Paul Leonard-Morgan. Soundtrack zawiera różne fajne kawałki, takie jak Patri(di)Ots, The Rebel Path bądź V. Ten pierwszy, Patri(di)Ots, jakże uroczo zamianowany, nieraz niesie myśl ku snuciu refleksji o sytuacji w kraju. W takich momentach, od wykwitu ponurych myśli, aż ma się ochotę wstąpić, akurat przy dźwiękach tego drugiego, The Rebel Path, na ścieżkę rebelii. Człowiek wstrzymuje się jednak od wejścia na drogę buntu, wszak moment przełomu może być bliski. Jeżeli nadejdzie, to już wkrótce pokazywać się będzie warcholstwu to samo, co w latach 80. pokazywał Wąsaty Bohater ostatnich czasów, znaczy się symbol zwycięstwa, literę „V”. Z radością puszczę sobie wtedy trzeci kawałek, V, pierwszy numer z cyberpunkowego soundtracku. No, a jak nie, jak bezprawie z niesprawiedliwością znów wygrają, to co mi pozostanie zrobić? Na początek zaaplikuję sobie Tuwimowy Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali. Najlepiej w prześmiesznej wersji ze spektaklu „Tuwim dla dorosłych” warszawskiego Teatru Muzycznego Roma[10].

2021 – Black Midi, John L (Cavalcade)

Oj, duszno się zrobiło. I to w moim własnym kraju. By zaczerpnąć tchu, trzeba skoczyć za granicę. Na Wyspy, do Londynu, gdzie w rok po fatalnym referendum pojawił się na scenie doborowy zespół, Black Midi. Zresztą trio. Czepiałem się wcześniej Anekdoten, że może i są fajni, ale w sumie zrzynają od „Krymzonów”, będąc w istocie ich epigonami. W muzyce Anglików z Black Midi inspiracji King Crimson też jest wiele, co słychać i w polecanym tu John L. Ale jak to jest zagrane! Jakoś świeżej, kreatywniej niż w przypadku Anekdoten, pewnie i przez to, że młodzi Wyspiarze doprawiają swą odmianę rocka post-punkiem, jazz fusion i avant-progiem. Są diablo sprawni, grają technicznie, odjazdowo, różnorodnie i rasowo. Brzmi to naprawdę odjechanie. Porywająco. I anarchicznie. Kto nie wierzy, niechże Johna L posłucha. Lub obejrzy, gdyż zilustrowany został teledyskiem. Miłośnicy szeroko pojętego rocka powinni być zadowoleni. I odświeżeni. Czuć tu bowiem progres. Niekłamany. A przekaz? W wielu częściach globu jakże aktualny, o despocie i jego zaślepionych poplecznikach. Zaślepionych do czasu. No właśnie, kiedyż to i w rzeczywistości dojdzie wreszcie do przełomu w świecie? Dezorganizacji złej władzy, przebudzenia i opamiętania wśród ludzi? Tak że, jak u Norwida, „Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody/Serca zmdlałe ocucą – pleśń z oczu zgarną narody…”[11]?

2022 – The Comet Is Coming, Code (Hyper-Dimensional Expansion Beam)

I oto nadlatuje kometa. Co przyniesie? Jak w ’89, moment upragnionego przełomu? Kontynuację neośredniowiecza? The Comet Is Coming to nazwa jednego z projektów, w jakich partycypuje Shabaka Hutchings, wyśmienity brytyjski saksofonista, klarnecista i flecista. Muzyk ten regularnie nagrywa stojące na wysokim poziomie artystycznym płyty, m.in. z TCIC oraz Sons of Kemet, względnie jako Shabaka and The Ancestors. Dlatego gdy w tamtym roku wybierałem 10 najciekawszych płyt minionego ćwierćwiecza, to rozważałem dodanie do nich jednej z płyt Hutchingsa lub zarejestrowanych z jego udziałem, z czego ostatecznie zrezygnowałem, miast nich wybierając The Epic Kamasiego Washingtona. Którą też polecam. Tu natomiast jeszcze dodam, że TCIC to – ostatnie już na tej liście – trio, w którym muzycy grają pod pseudonimami: King Shabaka (saksofon), Danalogue (właśc. Dan Leavers, klawisze) i Betamax (właśc. Maxwell Hallett, perkusja). O ich ciekawej muzyce napiszę jedynie tyle, że to, ogólnie ujmując, futuro-psychodeliczny mariaż funku z nu jazzem, co jednak wcale w pełni nie oddaje tego, co i jak grają wymienieni panowie, którzy sami określają swoje brzmienie jako „apokaliptyczny space funk”. Aby lepiej pojąć, o co idzie, najlepiej posłuchać, przykładowo Code, który otwiera trzeci album w dorobku grupy. Odnośnie zaś przywołanego tu przymiotnika „apokaliptyczny”, który wiedzie myśl ku końcowi, to już niebawem przekonamy się, jaki koniec nas czeka. O ile koniec nadejdzie. Oby! A wraz z nim nowy początek. Jak Lucasowa Nowa nadzieja. Bo jak nie, to co pozostanie? „Być albo nie być”, szekspirowska alternatywa? Oto jest pytanie: Co przyniesie nam kometa?

 

[1] Na zdjęciu kometa C/1882 R1, określana też jako Wielka Kometa Wrześniowa z roku 1882. Źródło: Wikimedia Commons: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Great_Comet_of_1882.jpg [dostęp 20. września 2023].

[2] Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem, t. 1, Warszawa 1977, s. 5.

[3] Cyt. za: https://www.bobdylan.com/songs/blowin-wind/ [dostęp 14. sierpnia 2023].

[4] Por.: https://sjp.pwn.pl/sjp/seksizm;2575098.html [dostęp 24. sierpnia 2023].

[5] Oba te kawałki, tzn. Reverie i Harlequin Forest traktuję tu jako jedną kompozycję, mimo że Reverie bywa przyklejone do poprzedzającego Harlequin Forest utworu Atonement, względnie pojawia się pomiędzy nimi. Czynię to w zgodzie m.in. z oficjalną stroną Opeth, która zapisem „Reverie/Harlequin Forest” sugeruje, że Reverie i Harlequin Forest tworzą jeden kawałek – por. http://www.opeth.com/releases#albums [dostęp 14. września 2023].

[6] Opis wydawcy dostępny m.in. na stronie Tzadik Records: https://www.tzadik.com/index.php?catalog=7383 [dostęp 15. września 2023].

[9] Cyt. z Lokomotywy Juliana Tuwima za: https://wiersze.juniora.pl/tuwim/tuwim_l01.html [dostęp 17. Września 2023].

[10] Por.: https://www.youtube.com/watch?v=LQt4e_hSj5g [dostęp 19. września 2023].

[11] Cyprian Kamil Norwid, Bema pamięci żałobny-rapsod, [w:] Tenże, Czułość, wybrał i wstępem opatrzył Andrzej K. Waśkiewicz, Warszawa 1997, s. 40.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.