ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wishbone Ash ─ Wishbone Ash w serwisie ArtRock.pl

Wishbone Ash — Wishbone Ash

 
wydawnictwo: MCA Records 1970
 
1. Blind Eye (3:42)
2. Lady Whiskey (6:11)
3. Errors Of My Ways (6:56)
4. Queen Of Torture (3:21)
5. Handy (11:36)
6 Phoenix (10:27)
 
Całkowity czas: 42:24
skład:
Andy Powell - lead guitar, vocals
Ted Turner - lead guitar, vocals
Martin Turner - bass, vocals
Steve Upton - drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,11
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,22
Arcydzieło.
,95

Łącznie 130, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
06.05.2012
(Gość)

Wishbone Ash — Wishbone Ash

Muzyka Wishbone Ash, zresztą zgodnie z nazwą (wishbone to obojczyk albo łącznik w zawieszeniu samochodowym), zawsze wydawała mi się pomostem między prog-rockiem a tradycyjnym rockiem gitarowym. Dodajmy do tego trochę cięższych brzmień, łyżkę bluesa, kapkę folku, talent do pisania dobrych melodii i już mamy przepis na muzykę atrakcyjną dla szerokich rzesz zjadaczy rockowego chleba. Aha, zapomniałbym o znaku rozpoznawczym Wishbone'ów - dwóch gitarach solowych. Fakt, The Allman Brothers Band zaproponowali takie rozwiązanie trochę wcześniej, ale wówczas był to pomysł rzadko stosowany i dlatego oryginalny. O tym aspekcie historii Ash zadecydował w zasadzie przypadek. Po rozwiązaniu zespołu Tanglewood, sekcja, czyli Steve Upton i Martin Turner, wraz ze świeżo poznanym menedżerem Milesem Copelandem, postanowili założyć rockowy kwartet z gitarą solową i organami w składzie. Na ich ogłoszenie w Melody Maker odpowiedzieli Andy Powell i David Turner, zwany Tedem. Obydwu (zresztą nie tylko ich, pojawił się też Richard Palmer-James) przesłuchiwano w lipcu 1969 roku. Słabszy miał odpaść, ale okazali się tak dobrzy, że zatrzymano i Andy'ego, i Teda, rezygnując z poszukiwań organisty.

Zespół szybko się zgrał. Szczególna muzyczna więź wytworzyła się między gitarzystami, określanymi potem przez prasę mianem „twin-guitars”. Nabierali wprawy, występując przez większą część roku 1970. Kluczowy dla ich kariery był koncert w dniu 18 maja, gdzie pojawili się obok Deep Purple. Najpierw Ritchie Blackmore uciął sobie gitarową pogawędkę z Andym Powellem, a następnie polecił zespół producentowi Purpli, którym był wtedy Derek Lawrence. Potem poszło już szybko. Zespół podpisał opiewający na ćwierć miliona zielonych kontrakt z MCA i zabrał się do prac nad płytą, która ukazała się pod koniec roku. Choć dostała się raptem na 34. miejsce list brytyjskich, to dzisiaj, wraz z Argusem, jest tym albumem, na którym opiera się legenda Wishbone Ash. Posłuchajmy.

Pa-rara pa-ra-ra-ra-rara-ra. Black Eye zaczyna się gitarowym riffem, a potem zespół rusza z animuszem ze żwawym boogie-rockiem. Mamy pracę dwóch gitar, mamy chwile, kiedy zespół jakby przystaje i daje się wykazać Steve'owi, grającemu fantazyjne pasaże na perkusji, mamy Martina, który całkiem przekonująco śpiewa banalny, kilkuwersowy tekst. Słowem - w niecałych czterech minutach pojawiają się prawie wszystkie patenty Ash. A na dokładkę Matthew Fisher (ten od Whiter Shade of Pale) na fortepianie.

Potem robi się ciężej, także tekstowo, bo oto nadchodzi Lady Whiskey - opowieść o alkoholiczce. Pod względem muzycznym hard-rock z dobrym riffem, zadziornym wokalem i trochę szaloną perkusją Uptona. Zawsze uważałem, że on i Martin to muzycy warci uwagi, tak samo, jak dwaj gitarzyści. Ich mocna, wcale nie taka prosta gra dodaje sporo siły brzmieniu grupy. Do tego przypadek Steve'a jest o tyle ciekawy, że zabrał się za perkusję w wieku 19 lat, gdy jego kumple z koledżu zakładali zespół i szukali bębniarza. Choć nie miał na czym grać, a do tego nie umiał, zgłosił się, a potem już jakoś poszło.

Po Lady Whiskey mamy Errors of My Way. Melodyjna ballada w rytmie walca - naprawdę dobry pomysł, zwłaszcza że muzycy często zmieniają tempo, unikając nudy. Uaktywnia się basista, pokazując, że też umie grać i to dużo więcej niż tylko du-dudu-du-du-duu-du-du. Tekstowo to coś w stylu wewnętrznego rachunku sumienia z konkluzją, że jest źle i potrzebuję kogoś, żeby było lepiej. No cóż.

Następnie Queen of Torture, krótki, ostry numer z kwilącymi pod palcami gitarami, wariacką perkusją i Martinem śpiewającym bardzo mocno jak na standardy Ash. Choć grupa nie słynęła z wokali, to nie ma się czego wstydzić – gdy trochę się postarali, wychodziło to lepiej niż przyzwoicie. Podobno ową tytułową Królową Tortur była znana zespołowi Sylvie, „znęcająca się” nad Tedem Turnerem.

Na drugiej stronie płyty znajdują się tylko dwa utwory, za to oba długie, każdy przekraczający dziesięć minut. Najpierw Handy, o trochę „dżemowej”, dość luźnej strukturze, momentami bluesowy, a chwilami jazzujący (jakby kontrabasowe dźwięki w 10. minucie), zresztą podobno inspirowany dokonaniami jazzmana, Johna Handy'ego, stąd tytuł. Rzecz jasna, mamy tu multum pięknych partii gitarowych, znalazło się też miejsce i na wokalizę bez słów, i na solo perkusyjne. Jednak ten utwór to przede wszystkim wspaniały popis starszego Turnera - całość zaczyna się od długiego solo na gitarze basowej, która potem interesująco współbrzmi z gitarami przez resztę nagrania, a pod koniec pojawia się fajnie, jajcarsko zaśpiewany przez niego fragment wokalny.

Typowo bluesowe zakończenie poprzedniego utworu, wejście bębnów i... Phoenix. Ponadczasowe arcydzieło, jeden z tych wielkich rockowych klasyków. No co odkrywczego można o nim napisać? Że odniesienie tytułowego ptaka powstającego z popiołów do piekła wojny, że porażające solówki, że niezwykła dynamika, że wzrusza i działa na wyobraźnię? Tak, to wszystko prawda, dlatego zwrócę tylko uwagę na genialną galopadę gitar mniej więcej w połowie utworu i na dominujące w drugiej połowie szaleństwo, które gdzieś w 9. minucie sięga zenitu, świetnie ilustrując obłąkańczy lot Feniksa ponad poszarpanym krajobrazem. Że grafomańskie? Może, niemniej ja tak to odbieram. Pamiętajmy, że Phoenix na koncertach rozrastał się do niemal dwudziestu minut. I w takich wykonaniach nie było ani chwili nudy, wprost przeciwnie, utwór jeszcze zyskiwał.

Debiut Wishbone Ash to, obok Argusa, jeden z dwóch najlepszych albumów studyjnych tego zespołu. Niestety, dotknęła go klątwa roku '70. Co to znaczy? Tak nazywam brzmienie płyt wydanych w tamtym roku, które brzmią tanio, kiepsko, bądź fatalnie. Najbardziej dotknęło to Trespass wiadomo kogo, In Rock Purpli, no i debiut Wishbone'ów także. O ile w tym pierwszym wypadku da się to wytłumaczyć skromnym budżetem, to przy tych dwóch pozostałych już tak łatwo nie jest. Czyżby wina Dereka Lawrence’a, produkującego i Purpurowych, i Spopielonych? Hmm. Mówiąc wprost, opisywany album brzmi beznadziejnie i to niezależnie od wydania. Mam amerykańskiego winyla z 1970, mam jakieś niemieckie kompaktowe wznowienie z lat 90. Brzmią tak samo (no może winyl ciut lepiej) - szumy, w Blind Eye cały śpiew jest zepchnięty do jednego kanału, a do tego jeszcze trochę szumów. Jednak pod względem muzycznym mamy do czynienia z arcydziełem.

Dlatego nie ma co debatować nad gatunkiem, nie ma co zżymać się na jakość dźwięku. Lepiej słuchać.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.