Znając 30 letnią bez mała historię grupy Camel oraz
ubiegłoroczne wydawnictwo "Rajaz", witałem każdy akcent zainteresowania
ich trasą w Polsce, z należnym tej okoliczności szacunkiem. Niektórzy
uśmiechali się z niedowierzaniem: - "Camel w Bydgoszczy...?! - To niemożliwe...!
Rzeczywiście... patrząc na trasę The Rajaz World Tour, obecność w niej
naszego miasta, wyglądała co najmniej dziwnie... Pochód karawany Latimera,
rozpoczął się 25 sierpnia występem w Tahoe City w Kaliforni... Później
dwa wieczory w San Francisco, koncert w Los Angeles i San Diego... Niemalże
bez chwili wytchnienia zespół przenosi się na tydzień na najlepsze sceny
Japonii... Osaka... Nagoya... i trzy koncerty w Tokio - oto japoński odcinek
ich światowego Rajaz Tour... Jeden dzień na skok z Azji do Europy i 11
w września Camel dociera do Hamburga, dając jedyny występ na terenie Niemiec...
To już bardzo blisko...! Stąpanie wielbłąda zdaje się być coraz bardziej
wyczuwalne... Wreszcie - 13 września Camel pojawia się w Polsce...! Bydgoszcz...
Ziemia pomorska przywitała grupę kilkugodzinną burzą... wichurą i szczelnie
zachmurzonym niebem... Jednakże nie zdołało to ostudzić gorącej atmosfery
oczekiwania... To już tylko kilka godzin...! Szczęśliwi przedstawiciele
braci dziennikarskiej, już od 13.00 czekają w bydgoskim klubie "Kuźnia"
na rozpoczęcie konferencji prasowej. Jej szczegóły poznać możecie na innej
stronie tego serwisu oraz pod adresem www.kuznia.bydgoszcz.pl . Zespół
pojawia się w komplecie... Trzaskają migawki... Błyskają flesze... W oczach
zgromadzonych, widać iskierki, niczym u zgłodniałych wilków... Andy Latimer
jest wyraźnie rozluźniony... Śmieje się i żartuje... Colin Bass trochę
zmęczony, wita znajome jemu twarze... Czuje się tutaj jak u siebie...
Polska staje się powoli jego drugą ojczyzną... Ileż to już razy gościł
na tej ziemi... Tu nagrywał swoją płytę... Tutaj ma grono swoich wiernych
fanów i przyjaciół... W Bydgoszczy jest już po raz trzeci... Nie dziwi
go pytanie... " Czy nie czuje się już w części Polakiem...?" Najmniej
głosu zabierają najmłodsi pasażerowie owej karawany - Guy LeBlanc oraz
Denis Clement... Dla nich ta trasa, to pierwsza tak wielka przygoda...
Andy wraca w swoich wypowiedziach do czasów młodości... mówi o swojej
ulubionej płycie... Nikt jednak nie chce zdradzić repertuaru dzisiejszego
koncertu. Czas szybko mijał i kto wie, jak długo trwałoby to spotkanie,
gdyby nie pan Andrzej Marzec, który grzecznie je zakończył dbając o to,
by muzycy mieli jeszcze szansę na wypoczynek, zanim pojawią się na scenie
bydgoskiego klubu "Astoria".
Tłum w okolicach miejsca występu widoczny był już ok.
godz. 16.00... Najbardziej niecierpliwi byli Ci, którzy upolować chcieli
miejsca najbliżej sceny... Przed wejściem do hali trwają dyskusje pełne
wspomnień występu Camel w "kongresowej" trzy lata temu... W powietrzu
roi się od refleksji na temat muzyki kochanego zespołu, w tym najwięcej
jest tych, które odnoszą się do promowanego obecnie albumu... Czuć atmosferę
święta wśród fanów zespołu Camel z różnych zakątków naszego kraju... Na
parkingu klubowym widać samochody z Wielko polski... wybrzeża... Litery
na tablicach rejestracyjnych identyfikują Szczecin... Gdańsk... Leszno...
Łódź... Przepraszam, jeśli kogoś pominąłem... Widać, że na spotkanie z
muzyką art-rockowego wielbłąda, przyjechało do Bydgoszczy niemalże pół
Polski... Napięcie rośnie... Niektórzy są już w środku... kupują płyty
i koszulki... Inni na zewnątrz czekają na zespół... Chcą przypatrzeć się
legendzie z bliska... Być o krok od czarodziei... Wreszcie na parking
klubu zajeżdża wysoki, kolorowy autobus... z którego po chwili wyłaniają
się bohaterowie tego wieczoru... Chwila wzruszenia... Niektórzy dopiero
teraz uwierzyli... Wszystko trwa kilkanaście sekund ale dla niektórych
to najdroższe sekundy w ich życiu... A przecież najlepsze miało się dopiero
zacząć... Wreszcie można wejść do środka... upolować resztki dogodnych
pozycji... przygotować swoje dusze na ucztę... Rampa i sprzęt na scenie
przykuwają uwagę... Głowy zaczynają falować w zniecierpliwieniu... Wreszcie
- kilka minut po 19.00 daje się słyszeć pisk radości i brawa witające
karawanę na scenie bydgoskiej Astorii... Oczy zaczynają się szklić...
serca podchodzą do gardeł... a uszy rejestrują pierwsze dźwięki otwierające
album "Rajaz"... Tym razem nie z płyty... "Three Wishes" grane przez samego
mistrza... Trudno uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę... Widownia
daje się uwodzić cudownej, muzycznej hipnozie... Andy wysyła w stronę
zebranych na sali, dźwięki wprost z wnętrza swojej duszy... Zdaje się
być zespolonym ze swoim instrumentem, który raz porywa... to znowu płacze...
Na twarzach widzów zachwyt miesza się ze skupieniem... Dopiero aplauz
wyrywa niektórych z transu... Publiczność jeszcze raz wita grupę Camel...
Coln Bass wita widownię w języku polskim... Wymiana uśmiechów... Dłonie
wyciągnięte w stronę sceny, z której zaczynają płynąć pierwsze nuty utworu
"Echoes"... Czary działają z rosnącą siłą... Chciałem notować poszczególne
utwory... ale w transie trudno zbierać myśli... Grupa chwyta tę specyficzną
więź z widownią... Andy z minuty na minutę utwierdza się w przekonaniu,
że gra dla odbiorców doskonale zorientowanych w jego twórczości... Publiczność
domaga się, by zespół zagrał najbardziej klasyczne utwory... Jednakże
panowie uparcie trzymają się ustalonej wcześniej listy utworów... Seans
hipnozy wprowadza zebranych w klimat kompozycji "Nimrodel" i "White Rider"...
Nie wierzę chciałbym się uszczypnąć... ale dźwięki "Song Within A Song"
wprowadzają mnie w kolejny, czarowny sen...
Wydawałoby
się, że nie może spotkać nas już nic lepszego... Dwóch gości za mną, zaczyna
rozbierać utwory na części... W ruch idą wszelkie porównania... Pada nawet
nazwa "Dżem" a Ja czuję, jak zaciskają się moje pięści. Ktoś w porę usunął
"pseudofanów"... i bardzo dobrze...! Jak w ich obecności rozsmakowywać
się w kolejnych daniach...?! Okazuje się, że wielbłąd przytargał do Bydgoszczy
wiele niespodzianek... Nie wiem, jak dziękować za "Chord Change" czy "Watching
The Bobbins" troszkę inny niż na "Harbour Of Tears"... ale kocham ten
numer...! Choćby za "floydowski" wstęp... Szlag by to... - udzieliły się
mnie porównania. A kysz...! Zaczynam myśleć o tych, którzy nie uczestniczą
w tym wydarzeniu... Nie mogli.... bądź zwyczajnie nie chcieli... albo
po prostu nie wiedzieli o istnieniu tak cudownej muzyki... Na podobnych
refleksjach zeszło mi znienacka "The Hour Candle"... i nagle światła hali
rozjarzyły się pełnym światłem wyrywając osłupiałych widzów z transu...
a Andy Latimer zaprosił wszystkich na 10 minutową przerwę... Szczęśliwcy
najbliżej sceny, nie mają zamiaru opuścić swoich pozycji... Inni szybko
wypełniają przestrzeń holu bydgoskiego klubu... Trwa walka o dostęp do
bursztynowego źródła... Powietrze gęstnieje od emocji, pospiesznie wymienianych
wrażeń... Twarze promienieją w zadowoleniu... atu przecież jeszcze ciąg
dalszy... Tłum powoli zajmuje dogodne pozycje, by być gotowym na przyjęcie
kolejnej porcji art-rockowej ambrozji. Ruch na scenie zwiastuje zmiany
w charakterze koncertu... I rzeczywiście... gromkie brawa witają z powrotem
czwórkę bohaterów tego wieczoru.... Panowie siadają na wysokich, barowych
stołkach na skraju sceny... W ich dłoniach tylko akustyczne instrumenty
Zaczyna się druga część bydgoskiego spotkania z karawaną Andy Latimera...
Przyjazne uśmiechy wysyłane w stronę widowni, świadczą o tym, że muzycy
są już na dobre zbratani z publicznością... Halę Astorii wypełniają Dźwięki
"Refugee"... później "Fingertips"... Akustyczne wersje tych przebojów
witane są z entuzjazmem, choć przecież nie są zaskoczeniem, dla tych,
którzy bywali wcześniej na koncertach Colina, który wcześniej już wpadł
na ten pomysł... Jednakże stare... dobre "Slow Yourself Down" wywołuje
wytrzeszcz u większości zgro madzomych... Niesamowite... Mało kto spodziewał
się tak starego repertuaru... w tak niecodziennej formie... Nawet Piotr
Kosiński nie zdołał ukryć zdziwienia na swojej twarzy... Klasyk w na dwa
pudła, werbel i mały keyboard czaruje z podobną siłą, jak 27 lat temu...
Trudno w to uwierzyć... ale miłość do jedynki CAMEL rozpaliła się na nowo
żywym płomieniem... Wzruszenie i uniesienie ponownie rzucają się do gardeł...
Widać, że sam Andy zdziwiony jest tym obrotem sprawy... Jak przyznał w
czasie konferencji prasowej - na nowo odkrywa możliwości brzmienia gitary
akustycznej... Set bez prądu podoba się publiczności... zatem w ruch idą
kolejne niespodzianki... "Eyes Of Ireland" i " Sending Home The Slates"...
Przed oczami robi się ponownie zielono od wspomnień albumu "Harbour Of
Tears"... Okręt z akustyczną orkiestrą zabiera publiczność w czarowną
podróż. Przerwa w rejsie... Ktoś wyciąga z tłumu zemdloną dziewczynę...
Służba medyczna sprawnie zajmuje się ofiarą niedoskonałej klimatyzacji...
po czym szybko wraca do innych pogrążonych w hipnozie... - Co to za grupa...?!
- pyta pani doktor... a towarzyszące jej osoby nie bardzo wiedzą, jak
przybliżyć jej ten temat... CAMEL - mówię do nich cicho... Trudno
jest mi dziwić się, że wśród osób z uwielbieniem na twarzach znalazły
się przypadki niewtajemniczone... Muzyki tego rodzaju, nie prezentuje
się raczej w TV... W eterze jest z tym trochę lepiej, tyle, że w tajemniczo
późnych porach... I znów powracają smutne refleksje... Chciałoby się dzielić
tak piękną muzyką z całym światem... Smutne myśli odpływają wraz ze statkiem
z okładki "Harbour Of Tears"... Ktoś odpowiedzialny za sterowanie światłem,
zalał scenę poświatą w tonacjach żółci... brązu... i pomarańczy... Dźwięki
strun muskanych palcami Andy’ego Latimera, powoli układają się w intro
utworu "Rajaz"... Przez salę przebiega drżąca fala uwielbienia... To przecież
wspaniała wizytówka najnowszego albumu... Ciekawe, jak Andy zamierza przekazać
nam charakter tego utworu, przy pomocy akustycznych brzmień... Okazuje
się, że mistrz jeszcze raz przekonuje nas o swojej klasie... choć w pewnym
momencie zamienia jednak instrumenty i już do końca elektryzuje nasze
dusze czarowną... gitarową poezją...! Obce sobie twarze spoglądają na
siebie z uśmiechem... Trudno uwierzyć, że jesteśmy świadkami tego wszystkiego...
"Sahara" - Andy zdaje się cierpieć przy swoim instrumencie... każdy jednak
wie, że owa mimika stanowi nieodłączny element ekspresji mistrza Andrzeja...
Od jesieni ubiegłego roku, większość fanów zdążyła się nauczyć na pamięć
owej pustynnej baśni, jednakże zespół bez trudu angażuje nasze uczucia...
rozkładając przed nami skarby art-rockowego sezamu...! dostajemy znacznie
więcej, niż się mogliśmy spodziewać... To z pewnością największe wydarzenie
rockowe w tym mieście, od roku 1966, kiedy to na tej samej scenie wystąpił
Jon Lord... wtedy jeszcze w składzie grupy "The Artwoods"... Przepraszam,
jeśli obraziłem swoją "niepamięcią" tych, którzy krzyknęli by w tym momencie
-...a Peter Hammill... a Fish... a John Wetton czy choćby Porcupine Tree...
Oczywiście...! - Biję się w piersi...! To chyba wszystko przez magię tego
wspaniałego wieczoru... Żal ściska gardło, że nie mamy w Bydgoszczy hali
widowiskowej z prawdziwego zdarzenia... Wtedy takich koncertów mogłoby
być znacznie więcej...! No tak... ale owe refleksje znowu odciągnęły mnie
od koncertu... a tutaj kończy się wspaniałe "Mother Road" i Andy wprowadza
publiczność w nastrój "Little Rivers and Little Rose" - to niewiarygodne,
jak Ci nowi, młodzi muzycy są zżyci i elastyczni w repertuarze grupy CAMEL...Guy
LeBlanc co rusz daje nam dowody swojego talentu, sztuki improwizacji...
poruszania się pomiędzy muzycznymi żywiołami... Dynamit... Liryka... Cokolwiek
przyszło nam usłyszeć w wykonaniu tego gościa..., było czego wysłuchać...
i na co popatrzeć...! No - ale w końcu muzyk ten ma na swoim koncie 20
lat art-rockowego doświadczenia... Choć przecież z pozoru na to nie wygląda...
Nie od dziś jednak wiadomo, że pozory mają złudną naturę... Gdyby ocenić
Denisa Clement... można by pomyśleć, że przed chwilą skończył prestiżowy
mecz piłki nożnej na którymś z pobliskich podwórek... Jednakże jego wigor
oraz intuicja perkusyjna, to zawrót głowy dla początkujących perkusistów...
oraz zielona zazdrość na twarzach tych, którzy do tej pory myśleli, że
radzą sobie z zestawem bębnów, kociołków, talerzy ...i kto wie, czego
jeszcze... Jeśli dodać jeszcze do tego kilkutygodniowy zaledwie staż obydwu
muzyków w składzie CAMEL, to nie będzie żadnego wstydu w tym, jeśli oddamy
tym młodym panom głębokie pokłony...!
Na scenie rozgrywa się właśnie akcja dzieła o tytule "Hopeless Anger"...
Kolejny test na żywych organizmach... To nie możliwe, że Andy jako 14-latek,
chwycił za gitarę niemalże od niechcenia... Cóż jednak znaczy nosić w
sobie pasję... mieć zdolność traktowania instrumentu jak części swojego
ciała... i to tej części, która pomaga wyrazić siebie... dzielić się skarbami
wrażliwej duszy... Nikt nie patrzy na zegarek, choć wiadomo, że grupa
gra już dla nas ponad dwie godziny... To kolejna niespodzianka od zespołu,
który nie zamierzał dać tak długiego koncertu... Można już w tej chwili
zazdrościć tym, którzy spotkają się z grupą CAMEL w Warszawie, Krakowie
i Zabrzu... Po tak doskonałym koncercie, nie może być słabszych a nie
przeżyć jeszcze lepszych naprawdę żal...! Wirtuozeria przekazu owego akcentu
albumu "Dust And Dreams", wywołuje na widowni stan niemalże ekstatyczny...
Niech żałują Ci... którzy zrezygnowali z udziału w tej uczcie... Gdyby
nawet chcieć im o tym opowiedzieć... to tak do końca naprawdę się nie
da...! Z drugiej strony - przegapić okazję obcowania z taką legendą...
- to naprawdę grzech...! Nic dziwnego, że obecni w Astorii, dają się po
raz kolejny tego wieczoru ponieść tej wspaniałej muzyce... Jakież zdziwienie
maluje się na twarzach wszystkich, gdy po ostatnich nutach "Hopeless Anger",
zespół żegna się z publicznością...i schodzi ze sceny...! Nieee... to
nie może się tak skończyć! Nikt nie siedzi na swoim miejscu... Wszyscy
stojąc nie szczędzili dłoni... by wywołać CAMEL na scenę...! Nikt nie
wierzy, że to już koniec koncertu... Nieee... Na zakończenie zagraliby
choćby "Long Goodbyes"... Oklaski przybierają na sile... Ich rytm jakby
przywołuje Denisa Clement, który zaopatrzony w kamerę wychodzi na scenę...
filmując skandującą publiczność... Wymiana gestów... Ktoś krzyczy... -
Danny! Zawołaj resztę...! Dennis wie, że inni i tak zaraz się pojawią...
To tylko taka gra... Dennis bawi się filmowaniem ze sceny... Chyba nie
oczekiwał od polskich fanów dowodów aż takiej sympatii... Owacje przywołują
wreszcie resztę zespołu... Są uśmiechnięci... wyraźnie zadowoleni... Wymiana
spojrzeń... i rozpoczyna się finał... Mało kto oczekiwał w tym momencie
usłyszeć dźwięki kompozycji "Lady Fantasy"... - "Mirage"... albo rockowa
fatamorgana...! Jak uwierzyć, że spotkało nas takie mnóstwo szczęścia...
Wspaniała okazja prezentacji wirtuozerii zespołowej... To chyba nagroda
za wspaniałą atmosferę tego wieczoru... Guy LeBlanc troi się za zestawem
swoich klawiszy, Cóż za popisy... Wydawałoby się, że w tym momencie CAMEL
zaprasza nas na występ pod hasłem - "A teraz damy Wam dynamit"...! Denis
porzucił naturę chłopaczka i wcielił się w rolę perkusyjnego herosa...!
Obaj młodzi panowie przez chwilę zostawiają Colina i Andyego w cieniu...
Przez chwilę... w mgnieniu oka wszystko wraca do normy...! - Spółka Bass/Latimer
nie pozostawia na nikim suchej nitki... Za takie coś powinni przyznawać
nagrody... Czy można się dziwić, że po 18 minutach z "Lady Fantasy", publiczność
ponownie nagrodziła zespół długą owacją na stojąco...?!
Muzycy kłaniali się długo... i nisko... a przecież to my winni byliśmy im pokłon... Gdy zeszli ze sceny zabłysły światła... a na estradzie pojawili się technicy... Dopiero teraz dotarło do nas, że bydgoski akcent polskiego odcinka Rajaz World Tour... dobiegł końca...! W uszach brzmiały jeszcze wspaniałe dźwięki... Niektórzy rzucili się jeszcze do stoiska z płytami i koszulkami... Inni z sercami pełnym wrażeń opuścili halę, przygotowując sobie stanowiska do spotkania z muzykami... Istotnie - Po kilkunastu minutach, zespół pojawił się przed halą... i mimo wciąż kropiącego deszczu, muzycy poświęcili bardzo dużo czasu... Rozmowom...podziękowaniom... fotografiom i autografom... nie było końca... Andy... Colin... Guy i Denis nie szczędzili swojego czasu... mimo, że z pewnością wszyscy byli srogo zmęczeni... Swoją otwartością przypieczętowali sympatię swoich fanów... którzy zadeklarowali swoją gotowość w przypadku kolejnego spotkania z karawaną Andy’ego Latimera...! A ta... po koncertach w Warszawie, Krakowie i Zabrzu... ma w planie jeszcze wystąpić dla fanów we Włoszech... Francji... Hiszpanii... Belgii... Holandii...Anglii... Szkocji Irlandii... i Grecji... W połowie października CAMEL zawita na sceny Ameryki Południowej...
W atmosferze wielkiego święta zabrakło okazji, by złożyć wyrazy szacunku i podziękowania osobie pana Andrzeja Marca, którego agencja była głównym motorem występów zespołu CAMEL na terenie Polski... oraz Piotrowi Kosińskiemu z krakowskiego "Rock Serwisu" jak i Januszowi Korbińskiemu z bydgoskiej "Kuźni"...! Obydwu panom zawdzięczamy to, co w dziedzinie muzyki art-rockowej dane jest nam słyszeć i widzieć...! W imieniu fanów tego gatunku oraz swoim chciałbym przekazać im serdeczne - DZIĘKUJĘ...!
Adam Droździk - Polskie Radio Pomorza i Kujaw.
Ależ ten Adam napisał - cały koncert przeżywa się jeszcze raz... Podaruję
mu nawet te wszechobecne wielokropki ;-) A poniżej kilka moich wrażeń
z koncertu warszqawskiego, które spisałem przy innej okazji (pozdrawiam
Dagmarę!):
Znałem entuzjastyczne relacje z wcześniejszych koncertów
i nastawiałem się na coś extra. I faktycznie było! W koncercie Camela
podobało mi się dosłownie wszystko i stawiam go nawet wyżej niż pamiętne
koncerty sprzed 3 lat (a zaliczyłem oba). Doskonale dobrany program -
niewiele utworów powtórzyło się z poprzedniej trasy, za to było dużo niespodzianek.
Nie bedę pisał, jakie utwory wywarły na mnie największe wrażenie, bo wszystkie
mnie ucieszyły i zostały świetnie zagrane. No, wyjątek to Lady Fantasy,
która jest jak wino - im dłużej to grają, tym większej doskonałości nabiera
ten utwór. A szalone solo LeBlanca mnie powaliło!! Trzyminutowa solówka
na klawiszach byłaby o wiele za długa, gdyby grał ja ktokolwiek inny.
Ale LeBlanc, wykorzystując cały arsenał klawiszowych technik, nie dał
mi powodów do znużenia. Jak już czytelnicy Planet
Caladana ostatnio również słuchacze Nocy Muzycznych Pejzaży ;-)
wiedzą, jestem ogromnym fanem jego kanadyjskiego zespołu Nathan Mahl.
Ale nie tylko klawiszowiec grał świetnie. Latimer - wiadomo, jego gitara
nie straciła nic z uroku i nadal czaruje jak przed 25 laty. Zaskoczyły
mnie natomiast partie wokalne. Mimo że, jakby nie będąc pewnym swoich
możliwości głosowych, bardzo dużo zagrali utworów instrumentalnych, to
to, co zaśpiewali, szczególnie na 2 albo i 3 glosy, brzmiało świetnie!
Na pewno dużo lepiej, niz na trasie Harbour of Tears. Perkusista
- coż, tutaj mam troche ambiwalentne odczucia, grał dobrze i z energią,
ale czasem tej energii wkładał za dużo. W wielu fragmentach przydałoby
się zagrać delikatniej.... Ale nie narzekajmy, przecież wystąpił on w
roli strażaka, mając tylko 10 dni na przygotowanie materiału!!
Coż jeszcze mogę dodać - wyszedłem z Sali Kongresowej całkowicie usatysfakcjonowany.
I w zupełnosci wystarczył mi jeden bis. Zresztą trudno sobie wyobrazić,
cóż mogłoby zabrzmieć po Lady Fantasy....