ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Airey, Don ─ K2: Tales Of Triumph And Tragedy w serwisie ArtRock.pl

Airey, Don — K2: Tales Of Triumph And Tragedy

 
wydawnictwo: MCA Records 1988
 
1. Overture (Airey) [03:14]
2. Sea Of Dreams Pt.1 (Airey, Thompson) [03:13]
3. Sea Of Dreams Pt.2 (Airey) [03:39]
4. Voice Of The Mountain (Airey) [01:29]
5. Song For Al (Instrumental) (Airey) [04:10]
6. Bali Lament (Airey) [01:23]
7. Ascent To Camp 4 (Airey) [03:22]
8. Can’t Make Up Your Mind (Airey, Thompson) [04:20]
9. Summit Fever (Airey) [01:20]
10. Close To The Sky (Airey) [01:24]
11. Blues For J.T. (Airey) [00:45]
12. Julie (If You Leave Me) (Airey) [04:17]
13. Whiteout/Death Zone (Airey) [07:58]
14. Song For Al (Reprise) (Airey) [05:06]
 
Całkowity czas: 45:40
skład:
Keyboards: Don Airey.
Guitars: Gary Moore, Keith Airey.
Bass: Laurence Cottle.
Drums: Cozy Powell, Niki Alan.
Vocals: Chris Thompson, Colin Blunstone, Genki Hitomi, Mel Galley.
Backing Vocals: J.J.Norland, Ian Harrison, Keith Airey.
Narrator: Gordon Honeycombe.
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,6
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,0

Łącznie 11, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
02.02.2018
(Recenzent)

Airey, Don — K2: Tales Of Triumph And Tragedy

Dlaczego chcę wspiąć się na Everest? Bo on tam jest, drogi przyjacielu... (George Leigh Mallory)
 
Góry wysokie, co im z wami walczyć każe… - minęły cztery dekady z kawałkiem, a chyba nikomu nie udało się napisać lepszego tekstu o tych, którzy rzucają wyzwanie najwyższym szczytom Ziemi. Z jednej strony zaliczam się do tej części społeczeństwa, która wszelkie góry lubi sobie oglądać na zdjęciach, ale do wchodzenia na nie kwapi się raczej niespecjalnie, a z drugiej chętnie pochłaniam wszelkie filmy i książki poświęcone wspinaczom i wysokogórskiej przygodzie. I do dziś żałuję, że George Mallory – człowiek, który być może jako pierwszy stanął na szczycie Everestu – nie doczekał się porządnej filmowej biografii. W dobrych rękach, ależ by to była historia!
 
Tymczasem na naszych oczach życie napisało inną, niesamowicie dramatyczną historię. Szaleńcze starcie z Nanga Parbat, dramatyczny powrót i dwóch facetów, którzy zimą, w huraganowym wietrze i temperaturze poniżej -40 stopni wdzierają się na górę wyraźnie prędzej, niż inni daliby radę latem. Nieco ponad kilometr przewyższenia pokonali ponad osiem godzin prędzej, niż realistycznie zakładali – nie zdziwiłbym się, gdyby jeden miał twarz Arnolda, a drugi Roberta Patricka. I logo Cyberdyne na skafandrach. Oczywiście rozgorzała dyskusja, kto co zrobił, a kto czego nie zrobił, kto postąpił dobrze, a kto (i czy w ogóle ktoś) schrzanił. Ale o takich rzeczach powinni dyskutować ci, którzy sami znaleźli się powyżej 8000 metrów. I to nie w sponsorowanej wycieczce na Everest. Ja tam jedynie zaliczyłem w klasie maturalnej wejście na Morskie Oko i z powrotem per pedes apostolorum (swoją drogą dwadzieścia lat temu trudno byłoby uwierzyć, że w 2017 będą tacy, dla których taka wycieczka będzie niemal odpowiednikiem wędrówki na Kilimandżaro i z powrotem), więc ja będę pisał o tym, o czym mam pojęcie. Znaczy o muzyce.
 
Lato 1986 było jednym z tragiczniejszych w historii himalaizmu. W niespełna dwa miesiące na K2 zginęło trzynastu wspinaczy, w tym troje Polaków. Najpierw w lipcu Tadeusz Piotrowski, potem na początku sierpnia Wojciech Wróż. W końcu dramatyczny atak szczytowy brytyjskiej ekipy pochłonął pięcioro wspinaczy, w tym Dobrosławę Miodowicz-Wolf. Pamięci Mrówki, jak również Julie Tullis i Alana Rouse’a, swoją płytę poświęcił zafascynowany tematem wysokogórskiej wspinaczki Don Airey.
 
„K2: Tales Of Triumph And Tragedy” – tytuł zaczerpnięty od ksiązki Jima Currana poświęconej tragicznej wyprawie z 1988 (Curran dostarczył też zdjęcie, które trafiło na okładkę płyty) – nagrał iście gwardyjski skład. Airey i Cozy Powell pracowali ze sobą od dawna (choćby w Rainbow), Gary Moore występował z Donem w Colosseum II, zapewne to Powell ściągnął też Cottle’a, a z Melem Galleyem Airey zapoznał się w Whitesnake. W roku 1988 debiutancki solowy album Aireya trafił na rynek.
 
Przy pierwszych przesłuchaniach rzuca się w uszy spora żonglerka stylistyczna, jaką proponuje Airey. Czego tu nie ma? Filmowe, ilustracyjne pejzaże syntezatorów i dramatyczne, niby-organowe uderzenia w introdukcji. Efektowne gitarowo-klawiszowe duety („Sea Of Dreams Pt.1”). Łączące dynamizm z dramaturgią, pachnące nieco kryminalnymi filmami z lat 80., osadzone na wyeksponowanej, dynamicznej partii perkusji, żywiołowe piosenki („Sea Of Dreams Pt.2” i „Can’t Make Up Your Mind”) i instrumentalne fragmenty ilustracyjne („Ascent To Camp 4” z ciekawie użytymi pasażami fortepianu). Dramatyczne gitarowe solówki zgrabnie uzupełnione bardzo pejzażowymi syntezatorowymi tłami (obie części „Song For Al”). Podniosła, przejmująca, miękko zaśpiewana ballada („Julie”). Znalazło się nawet miejsce dla dynamicznej, hardrockowej kompozycji jakby żywcem przeniesionej z płyty jakichś glam-metalowców („Whiteout”). Inna rzecz, że Airey dobrze czuje się właściwe w każdej z tych konwencji (no, prawie – „Sea Of Dreams Pt.2” i „Can’t Make Up…” wydają się zrobione trochę ciężką ręką, trochę brakuje im lekkości). Do tego całkiem przekonująco udaje mu się poskładać różne elementy w całość i płyta wypada różnorodnie, ale nie chaotycznie. Drugim sporym plusem płyty jest produkcja – z jednej strony słychać, że to płyta z lat 80., ale udało się uniknąć przesadnego zelektronizowania brzmienia, Cozy Powell preferuje akustyczne, należycie rockowo brzmiące bębny od elektronicznych placków Simmonsa, a Airey oprócz cyfrowych cudeniek chętnie posługuje się analogowym Moogiem czy poczciwym fortepianem. W efekcie wyszedł mu bardzo ciekawy i wciągający album, jeden z bardziej interesujących concept-albumów w historii. Jeśli komuś podobały się płyty np. The Alan Parsons Project, to jak najbardziej może sięgnąć – brzmienie jest wyraźnie mniej symfoniczno-barokowe, prostsze, bardziej rockowe, ale to generalnie podobna muzyczna półka.
 
Ściana bieli zsuwa się ze szczytu góry
Mam wrażenie, że pędzi, by przynieść śmierć
Mój umysł szaleje, ale puls słabnie już
Słowa wirują w głowie, ale nie mogę mówić
Nie widzę, nie czuję już nic
 
Niebo zniknęło, został tylko palący chłód
Próbuję żyć dalej, ale nie mam już siły woli
Nie widzę, nie czuję już nic…
 
(Pamięci wszystkich, którym za miłość do gór przyszło zapłacić najwyższą cenę.)
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.