ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Electric Light Orchestra ─ Out Of The Blue w serwisie ArtRock.pl

Electric Light Orchestra — Out Of The Blue

 
wydawnictwo: United Artists 1977
 
1. Turn To Stone (Lynne) [03:44]
2. It’s Over (Lynne) [04:09]
3. Sweet Talkin’ Woman (Lynne) [03.49]
4. Across The Border (Lynne) [03:54]
5. Night In The City (Lynne) [04:04]
6. Starlight (Lynne) [04:32]
7. Jungle (Lynne) [03:53]
8. Believe Me Now (Lynne) [01:21]
9. Steppin Out (Lynne) [04:40]
10.-13. Concerto For A Rainy Day:
10. Standin’ In The Rain (Lynne) [04:00]
11. Big Wheels (Lynne) [05:32]
12. Summer And Lightning (Lynne) [04:15]
13. Mr. Blue Sky (Lynne) [05:03]
14. Sweet Is The Night (Lynne) [03:28]
15. The Whale (Lynne) [05:07]
16. Birmingham Blues (Lynne) [04:23]
17. Wild West Hero (Lynne) [04:40]
Bonus Tracks: 18. Wild West Hero (Unreleased Bridge Home Demo) (Lynne) [00:24]
19. The Quick And The Daft (Lynne) [01:49]
20. Latitude 88 North (Lynne) [03:24]
 
Całkowity czas: 76:29
skład:
Jeff Lynne – Lead Vocals, Backing Vocals, Lead Guitar, Slide Guitar, Rhythm Guitar, Gibson EDS 1275, Les Paul Custom, Marauder, Ovation 1615/4, 1619/4, Wurlitzer E.P.200, Mini-Moog, Percussion, Orchestral & Choral Arrangements. Bev Bevan – Slingerland Drums, Remo Roto Toms, Avedis Zildjian Cymbals, Slingerland “Bev Bevan” Drumsticks, Remo Drum Heads, Gong, Various Percussion Instruments, Backing Vocals. Richard Tandy – Polymoog, Mini-Moog, ARP 2600, Odyssey, Omni, Sequencer, Minus Noise Mixer, Wurlitzer E.P.200, Piano, Moog, Guitar, Clavinet, Orchestral & Choral Arrangements. Kelly Groucutt – Vocals, Backing Vocals, Gibson G-3 Bass, Percussion. Mik Kaminski – Barcus Berry Violin. Hugh McDowell – William Lewis Cello. Melvyn Gale – William Lewis Cello, Piano. Louis Clark – Orchestral & Choral Arrangements, Orchestral Conductor. Mack – Special Effects.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Niezła płyta, można posłuchać.
,3
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,7
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,9
Arcydzieło.
,43

Łącznie 69, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
09.07.2011
(Recenzent)

Electric Light Orchestra — Out Of The Blue

Ależ się nam lipiec zaczął. Nie, nie mam zamiaru po raz kolejny męczyć pewnego cenionego (niegdyś) zespołu, który dostarczył swoim fanom wyjątkowo drogą podstawkę pod kufel z piwem; chodzi mi o chłód i lejące się z nieba potoki wody. Z drugiej strony – deszczowe i chłodne lato ma swoje plusy. Jak się ni cholery nie chce wystawić nosa za próg studia, to nic nie odrywa od pracy, można w spokoju tworzyć i nagrywać płyty. Wielkie płyty. Tak jak miało to miejsce deszczowym latem 1977 w Monachium (a jeszcze wcześniej w szwajcarskim Bassins).

A właściwie, to cała historia zaczęła się rok wcześniej. Od albumu „A New World Record”. Czyli chwili, na którą Jeff Lynne wraz ze swoją czeladką czekał kilka lat. Nagrywał płyty dobre, zdarzyło mu się nagrać znakomitą (w 1974), miał sporo popularnych piosenek, tyle że… o ironio – choć był rodowitym synem Albionu (a konkretniej Shard End w Birmingham), choć muzyka, jaką tworzył, była wręcz na wskroś brytyjska – (prawie) na dzień dobry zrobił to, o co wielu innych wykonawców ze Zjednoczonego Królestwa zabiegało latami: zaistniał za Oceanem. Bo popularność Elektrycznej Orkiestry Kameralnej w Wielkiej Brytanii przez całe lata wyraźnie ustępowała tej, jaką zespół cieszył się w USA. Nawet „Eldorado” – napędzane przecież (wydaną w okrojonej niestety wersji na singlu) jedną z ballad wszechczasów, która zgodnie z tytułem natychmiast zapadała słuchaczom w pamięć i nie chciała już z niej wyjść – nie spotkało się w UK z jakąś żywszą reakcją publiki. Dopiero „A New World Record” stanowiła dla ELO komercyjny przełom na rodzimym rynku. Zresztą była to bardzo zacna płyta: beatlesowskie „Telephone Line”, operowe dodatki w „Rockaria!”, klasyczne rockowanie w „Do Ya”…

Jest sukces – i co dalej?… Właśnie. Trzeba by teraz nagrać płytę nie gorszą, niż poprzednia. Żeby odizolować się od presji fanów i dziennikarzy, Jeff Lynne postanowił popracować w jakimś cichym, odizolowanym miejscu. Wynajął domek w Alpach Szwajcarskich, nad Jeziorem Genewskim, w miejscowości Bassins, w lokalnym sklepie muzycznym wypożyczył fortepian elektryczny i magnetofony (bo gitarę zabrał ze sobą) i… przez pierwsze dwa tygodnie nie napisał nic. Zupełnie nic. Ani jednego taktu. Zwłaszcza, że aura nie sprzyjała. Deszcz, mgła, chmury, zimno, jednym słowem pogoda barowa. Po dwóch tygodniach poranek powitał Jeffa blaskiem słońca, ciepłem, radością i… wkrótce potem, na taśmie wylądował „Mr. Blue Sky”. Przez następne dwa tygodnie powstało tyle materiału, że wystarczyło na album dwupłytowy. W lipcu Jeff ściągnął całą swą czeladkę do wypróbowanego studia Musicland w Monachium i jesienią 1977 „Out Of The Blue” trafił na rynek.

„Out Of The Blue” to album przejściowy. Nowe zapowiada dużo większe użycie elektroniki niż na poprzednich albumach – i nie chodzi tu tylko o mocno rozsyntezatorowany, instrumentalny „The Whale”. Chodzi też o wzbogacenie brzmienia vocoderem, którym bardzo chętnie posługuje się Richard Tandy. To nowe to też pewne okrojenie roli smyczków – wbrew temu, co widnieje w metryczce albumu, McDowell nie zagrał na płycie ani jednej nuty, Gale pojawił się tylko w jednej kompozycji, a i to na fortepianie, nie wiolonczeli, a Kaminski raptem w trzech. Wszystko to zapowiada dość radykalny lifting brzmienia, jaki swojej Orkiestrze zafunduje już na kolejnej płycie Jeff Lynne.

Pewna zmiana szaty brzmieniowej w niczym nie zmienia faktu, że „Out Of The Blue” świetnie kondensuje to, co w dotychczasowym dorobku Electric Light Orchestra było najlepsze, najciekawsze. Bogate, pełne inwencji aranżacje, chwytliwe melodie, niebanalną melodykę, bajkowy nastrój. I oczywiście typowe dla Jeffa Lynne’a beatlesowskie ciągotki.

Nie brakuje tu kompozycji zaskakujących. O „The Whale” już było: instrumentalna, tajemnicza kompozycja z dużą ilością intrygujących dźwięków analogowego syntezatora. „Birmingham Blues” stanowi pewien zwrot w stronę bardziej konwencjonalnego rocka; „Wild West Hero” (z Kaminskim na skrzypcach i Gale’em na fortepianie) ma w sobie coś z muzyki filmowej, idealnie pasowałoby jako podkład do westernu. „Jungle” intrygująco ubarwiają efekty dźwiękowe jak najprawdziwszej dżungli. A rozpędzone „Across The Border” w pewnym momencie efektownie skręca w rejony muzyki… mariachi (trąbki, ogólnie meksykański, południowy klimat). I bardzo fajnie przegryza się to z dość typową dla Elektrycznej Orkiestry Kameralnej dynamiczną piosenką, ładnie udekorowaną skrzypcowymi „zawijasami” Kaminskiego.

Większość płyty to jednak takie ELO, jakie fani tego zespołu pokochali: niebanalnie zaaranżowane, pełne wpadających w ucho, chwytliwych melodii, bogate (ale nie przeładowane!) brzmieniowo piosenki. Takie jak chyba najpopularniejsze w całym zestawie „Sweet Talkin’ Woman” i „Turn To Stone” i nieco mniej znane „It’s Over”, „Night In The City”, „Believe Me Now” czy „Starlight”. „Sweet Is The Night” intrygująco kontrastuje trochę „nerwową” zwrotkę z rozlewnym, melodyjnym refrenem. O melodiach wywodzących się w prostej linii z beatlesowskiej tradycji przebojowego songwritingu i również wzorowanych na Fab Four wokalnych harmoniach. Tych Beatlesów najbardziej słychać w cyklu utworów wypełniających trzecią stronę oryginalnego zestawu: „Concerto For A Rainy Day”, zainspirowanego przez deszczową pogodę w Bassins. „Standin’ In The Rain” to sama w sobie minisuita jest. Podniosły, progrockowy wstęp, orkiestrowe dodatki, zmiany tempa, nastroju… „Big Wheels” jest już bardziej jednorodne: łagodna, podniosła ballada, z rozwiniętą, rozlewną kantyleną, z orkiestrowymi dodatkami. Jest w tym utworze coś, co kojarzy się z kunsztownymi balladami The Bee Gees. I niesamowite partie chóru, intrygująco wypełniające tło. Nieco cieplejsze „Summer And Lightning” to też ballada, nieco dynamiczniejsza od poprzedniczki. I zarazem piękne wprowadzenie do wielkiego finału: „Mr. Blue Sky” to porywająca, przebojowa piosenka, znów kontrastująca bardziej dynamiczną zwrotkę z bardziej rozlewnym refrenem. Do tego w całość wpleciono lekko swingujący popis wokalny…

W wersji kompaktowej album wzbogacono o trzy bonusy: oprócz skrawka demo „Wild West Hero” mamy nieukończoną kompozycję „The Quick And The Daft”. Nieukończona była również „Latitude 88 North”, jednak na okoliczność edycji CD Lynne ją dopracował, dograł co nieco i otrzymaliśmy całkiem fajną, zgrabną piosenkę.

Piękna, efektowna płyta, której czas się nie ima.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.