ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu King Crimson ─ Islands w serwisie ArtRock.pl

King Crimson — Islands

 
wydawnictwo: Island 1971
 
1. Formentera Lady (Fripp, Sinfield) [05:20]
2. The Sailor’s Tale (Fripp) [12:29]
3. The Letters (Fripp, Sinfield) [04:32]
4. Ladies Of The Road (Fripp, Sinfield) [05:32]
5. Prelude: Song Of The Gulls (Fripp) [04:15]
6. Islands (Fripp, Sinfield) [11:54]
 
Całkowity czas: 44:09
skład:
Robert Fripp – Guitar, Mellotron, Peter’s Pedal Harmonium, Sundry Implements. Mel Collins – Flute, Bass Flute, Saxes, Vocals. Ian Wallace – Drums, Percussion, Vocals. Boz – Bass Guitar, Lead Vocals, Choreography. Peter Sinfield – Words, Sounds, Visions. Featured Players: Keith Tippett – Piano. Paulina Lucas – Soprano. Robin Miller – Oboe. Mark Charig – Cornet. Harry Miller – String Bass.
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,4
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,12
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,45
Arcydzieło.
,168

Łącznie 235, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
26.10.2011
(Recenzent)

King Crimson — Islands

„Wiedziałem, że czeka mnie dwuletni okres przejściowy…” Tak Robert Fripp komentował sytuację King Crimson w połowie roku 1970. Resztki składu z genialnej płyty debiutanckiej już się całkowicie rozsypały – odeszli bracia Gilesowie, odszedł McDonald, a Lake zaczął działalność w nowej formacji HELP (a raczej HEL&P). Jedynie wierny Sinfield trwał u boku Roberta. Co prawda pewien kręgosłup, stała oś nowego składu formacji już się zarysował – Fripp, Sinfield, Mel Collins, Keith Tippett (któremu zresztą Robert zaproponował pełnowymiarowe członkostwo w King Crimson, ten jednak wolał pozostać wolnym elektronem) plus jakaś sekcja rytmiczna. Najpierw padło na dawnego kompana Roberta, śpiewającego basistę Gordona Hionidesa (znanego jako Gordon Haskell). Zaśpiewał już w jednym utworze („Cadence And Cascade”) z drugiej płyty Crimson, „In The Wake Of Poseidon”. Za bębnami zasiadł kompan Manfreda Manna, Andy McCulloch. I nowy skład był gotowy.

Tyle że do stabilizacji personalnej było bardzo daleko. Bo Haskell technicznie dawał sobie radę z muzyką KC, ale nie trafiała ona w jego przekonania, barwne, wieloznaczne teksty Sinfielda uznawał za bezsensowną paplaninę (nagrywając w studio utwór „Indoor Games”, w pewnym momencie dostał ataku śmiechu, co zresztą znalazło się na płycie), w „Prince Rupert Awakes” – pierwszej części utworu tytułowego – po prostu odmówił zaśpiewania (zastąpił go Jon Anderson). I wkrótce po ukończeniu pracy nad płytą „Lizard” opuścił zespół. Zaraz potem w jego ślady poszedł McCulloch.

Co stało się dalej – trudno dociec (zależy, którego z muzyków zapytać). Podobno Fripp, świadom, że dwuletni okres przejściowy dopiero się zaczął, przyjął decyzję Gordona i Andy’ego ze spokojem i dalej szukał muzyków… Podobno nie miał żalu do Haskella o porzucenie zespołu, a to, że usunął jego śpiew i grę na gitarze basowej z nagrań z retrospektywnego zestawu „Frame By Frame” (w roli wokalisty zastąpił go Adrian Belew, w roli basisty Tony Levin), wynikało z technicznych problemów z oryginalnymi taśmami… Podobno rozpad King Crimson podłamał go, a rynkowa klapa „Lizarda” prawie przelała czarę goryczy i gitarzysta poważnie rozważał różne propozycje: zastąpienie Petera Banksa w Yes, dołączenie do grupy Blue Whale Aynsleya Dunbara… Podobno to Collins uratował King Crimson, cierpliwie wyszukując nowych muzyków i utrzymując zainteresowanie Frippa jego macierzystym zespołem… Na pewno wiemy, że w roku 1971 w studiu obok Frippa, Sinfielda i Collinsa (no i Tippetta) zameldowali się perkusista Ian Wallace, wokalista Raymond „Boz” Burrell i śpiewający basista Rick Kemp. I że propozycję dołączenia do KC odrzucił (na korzyść Family) John Wetton (wg innej wersji: zadzwonił do Frippa w kilka dni potem, gdy nowy skład King Crimson już się ukonstytuował). Wiemy też, że Kemp w ostatniej chwili zrezygnował; ponieważ Boz grywał wcześniej na gitarze rytmicznej – Fripp i Wallace nauczyli go grać na gitarze basowej. Dodajmy jeszcze kilku muzyków sesyjnych (w tym znanych już z „Lizarda” Robina Millera i Marka Chariga) i kolejne wcielenie King Crimson było gotowe, by wyruszyć na koncerty. W przerwach między występami panowie nagrywali w studio. „Islands” – czwarta płyta King Crimson – pojawiła się w sklepach późną jesienią 1971.

Że Robert Fripp za nic ma ograniczenia stylistyczne – to słuchacze już wiedzieli. Że lubi kontrasty – to też. Że chętnie sięga to tradycji europejskiej muzyki kameralnej i awangardowej – to również. Ale nigdy wcześniej i chyba nigdy później nie przedstawił płyty, która w takim stopniu dowodziła jego fascynacji tzw. zorganizowanym chaosem. Nigdy nie przedstawił płyty tak różnorodnej stylistycznie (także od strony tekstowej), kontrastowej, kolażowej. Płyty, na której można znaleźć chyba wszystkie style muzyki popularnej początku lat 70. i nie tylko – bo przecież jest tu i jazz, i nieco folkowe w wyrazie ballady, i nieco rocka, i psychodelia, i blues, i funk, i muzyka barokowa, i echa orkiestrowych eksperymentów Milesa Davisa i Gila Evansa… Płyty, która przy tym była dla słuchacza przystępna. Bo jest tu kilka głęboko zapadających w pamięć utworów.

Zaczyna się od dźwięków… kontrabasu, granego smyczkiem. Potem dołącza flet i fortepian. I całość powoli się rozwija, łagodnie, melodyjnie, w piękną folkową balladę. Najważniejszy jednak jest ulotny, eteryczny nastrój. „Formentera Lady” robi, jak na King Crimson, niezwykle ciepłe, bajkowe wrażenie. Dopiero w samej końcówce pojawia się gitara (akustyczna): Fripp wygrywa na niej delikatne, pojedyncze dźwięki, pięknie współbrzmiące ze słyszalnymi w tle… dzwoneczkami. Całość płynnie przechodzi w „Sailor’s Tale” [wg okładki „Formentera Lady” trwa nieco ponad 5 minut, „Sailor’s Tale 12 i pół; na CD pierwsza ścieżka trwa 10 minut, druga 7 i pół] – w pierwszej części mamy opartą na melodii refrenu „Formentera Lady” długą, jazzującą wstawkę z wokalnymi (sopranowymi) i kontrabasowymi ozdobnikami. Ta jazzująca część nagle się kończy i zaczyna się fragment rockowy (czy może raczej jazzrockowy). Żwawy puls sekcji rytmicznej, efektowna partia Frippa na gitarze elektrycznej, solo saksofonu… Całość nagle się uspokaja. Sekcja nabija powolny, majestatyczny rytm, na podstawie którego Robert wygrywa skomplikowaną, zakręconą partię gitary; jej brzmienie jest zniekształcone, przypomina nieco rozstrojone banjo. W pewnym momencie rytm tej kompozycji znów przyspiesza, wchodzi na identyczne obroty jak przed kilkoma minutami, tyle że tym razem na tle rozpędzonej sekcji Fripp oddaje się melotronowym szaleństwom… Wreszcie całość się zatrzymuje. I przez długie sekundy powoli się wycisza.

„The Letters” zaczyna się jak kolejna delikatna ballada. Łagodnie, cicho plumkająca gitara akustyczna i Boz, melodyjnie wyśpiewujący nieco melodramatyczny tekst. I zupełnie nagle wchodzi drapieżny saksofon. Nieco freejazzowa w wyrazie wstawka (oparta na wcześniejszej kompozycji Frippa, jeszcze z czasów Giles Giles And Fripp – „Drop In” – pierwszy skład King Crimson chętnie grał ją na koncertach). Całość powoli się wycisza – tylko po to, by ciszę przerwał krzyk Boza. Znów utwór powoli się uspokaja, w czym swój udział mają delikatne dźwięki fletu. I wszystko powoli milknie.

Zgrabna rockowa piosenka „Ladies Of The Road” to swoisty kolaż. Czego w tych pięciu i pół minutach nie ma! Jest tu późnobeatlesowska psychodelia, rhythm’n’blues, jazzujące saksofonowe wstawki, funk… I – co u Sinfielda zaskakujące – wyjątkowo bezpośredni tekst, nieco mizoginistyczny, o jednym z uroków tras koncertowych: tzw. dupach towarzyszących*. Zaraz potem mamy preludium do utworu tytułowego. Zaaranżowane na smyczki i instrumenty dęte, barokowe w klimacie. A później następuje grande finale.

Fortepian. Flet. Śpiew. Powoli snująca się, delikatna, nieco folkowa w klimacie ballada. Krótka partia kornetu (nie trąbki! – choć podobnie to brzmi) w instrumentalnym mostku, w uroczym współbrzmieniu z fortepianem. Jeszcze trochę pośpiewa sobie Boz. Potem, dopiero w połowie dziewięciominutowej piosenki, dołączy perkusja, nabijając niespieszny rytm. I już do samego końca będzie bajkowo. Uderzenia perkusji. Fortepian. Długie, trochę elegijne solo na kornecie. I stopniowo narastające, nabierające mocy orkiestrowe tło melotronu… Potem cisza. Przez jakieś dwie minuty. I krótka wstawka ze studia. Ten fragment ma kilka zabawnych momentów… Wiecie, przegrajmy to jeszcze dwa razy, raz z obojem, raz bez, a potem kończymy na dziś. To oczywiście sam Maestro. I chwila instrumentalnego jazgotu, z której wyłaniają się nagle zarysy melodii. Chaos, z którego rodzi się Forma. Raz, dwa, trzy, dwa, dwa, trzy... – odlicza Sinfield. I to już koniec.

Co było potem? W środku nocy Sinfielda obudził telefon. Tu Robert. Wiesz, nie mogę już z Tobą pracować. Fripp, Collins, Burrell i Wallace wyruszyli w trasę po Stanach. Separatystyczne nastroje trwały w najlepsze: gdy zespół zaczął improwizować, Mel, Boz i Ian natychmiast zaczynali grać jedyną formę muzyczną, z jaką Fripp sobie nie dawał rady: klasycznego dwunastotaktowego bluesa. Koncerty rejestrowano na dość prymitywnych magnetofonach; z taśm poskładano koncertową płytę „Earthbound”. Brzmiało toto fatalnie, do tego dokumentowało zespół w wyraźnej rozsypce. Robert powrócił do Anglii, pozostała trójka została w Stanach. Fripp odnowił kontakty z Johnem Wettonem, do tego Bill Bruford uznał, że Yes wraz z „Close To The Edge” wyczerpał już swój potencjał, i był do wzięcia…

To nie było tak doskonałe wcielenie King Crimson, jak pierwszy skład. Różnice w muzycznych upodobaniach i umiejętnościach technicznych muzyków jednak dawały o sobie znać (czego dowodzi nie tylko „Earthbound”, ale i liczne wydane później niskonakładowe płyty koncertowe). Tym niemniej pozostawił po sobie niezwykłą płytę studyjną. Niezwykłą nawet jak na zespół, który zwykłych płyt nie nagrywał. Płytę w swej nieprzewidywalności wręcz szaloną (tej nieprzewidywalności dorównuje chyba jedynie „Starless And Bible Black”…) Płytę zupełnie skrajnych kontrastów, awangardowych spiętrzeń dźwięku i melodyjnych, wręcz folkowych ballad. Płytę, która cholernie uzależnia. „Islands” zamyka w historii King Crimson pierwszy etap działalności; etap szalonych poszukiwań stylistycznych, etap – przede wszystkim – bardzo mocno osadzony w tradycji europejskiej muzyki poważnej. Zamyka go w sposób doskonały: majestatyczny, pełen mocy finał „Islands” w dorobku zespołu można porównać przecież tylko z kulminacją jednej płyty i jednego utworu. Utworu i płyty, którymi King Crimson za kilka lat zakończy działalność aż do roku 1981.

Tom Petty śpiewał kiedyś: the sky is the limit. “Wysepki” udowadniają, że w przypadku Roberta Frippa granica leży (a przynajmniej w tym czasie leżała) zupełnie gdzie indziej. W zgodzie z obrazem okładkowym: Mgławicą Trójlistnej Koniczyny w gwiazdozbiorze Strzelca. „Islands” to manifest zupełnie nieograniczonej wyobraźni, zupełnego braku jakichkolwiek ograniczeń stylistycznych, całkowicie nieograniczonych poszukiwań kompozytorskich i brzmieniowych, cechujących Roberta Frippa początku lat 70. Przy tym wszystkim: nie jest to płyta trudna w odbiorze, ezoteryczna, hermetyczna. Wszak zawarte tu ballady w dorobku King Crimson nie mają sobie równych – pod względem bajkowego, eterycznego klimatu na pewno. Jak na King Crimson, jest to płyta ciepła, żywa, bardzo naturalna (w czym swój udział ma surowa, trochę garażowa produkcja - zupełne przeciwieństwo dopracowanego, brzmiącego jak żyleta "Lizarda").

Bez dwóch zdań, płyta wielka. Jazda absolutnie obowiązkowa.


 

* tłumaczenie Tomasza Beksińskiego
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.