ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
- 14.07 - Katowice
- 17.07 - Warszawa
- 21.07 - Warszawa
- 26.07 - Łódź
- 27.07 - Łódź
- 27.07 - Ostrów Wielkopolski
 

wywiady

08.05.2009

O szczęściu, przeszłości i „idei zwyczajnego dostarczania mleka” – wywiad ze Stevem Hogarthem

Już w czerwcu lider Marillion zagra w Polsce trzy dość nietypowe koncerty pod szyldem H Natural. Z tej okazji Steve udzielił nam wywiadu. Roześmiany, pełen humoru, energii i dystansu odpowiadał na moje pytania i opowiadał o swojej burzliwej przeszłości...
ArtRock: Cześć Steve! Jak się masz?

Steve Hogarth: Bardzo dobrze, dziękuję!

ArtRock: Zakończyła się Twoja trasa koncertowa z Marillion promująca nowy album Happiness Is The Road. Jesteś z niej zadowolony?

SH: Tak! To była dobra trasa. Byliśmy świetnie zgrani jako zespół. Kończyliśmy każdy koncert tytułowym utworem z HITR i za każdym razem, nawet kiedy już schodziliśmy ze sceny, publiczność nadal śpiewała. To było naprawdę piękne tak kończyć każdy występ. Świetnie spędziliśmy czas, recenzje były dobre i wszyscy fani byli bardzo zadowoleni. To była świetna trasa.

AR: Byłem na koncercie w Gdańsku. Byłem bardzo zadowolony…

SH: Było zimno, co?

AR: Tak, bardzo…

SH: (śmiech)

AR: Jednak mimo wszystko było fantastycznie. Na scenie wydawałeś się mieć tyle radości z grania na żywo, tyle energii tak jakby to „Happiness” było „ON The Road”, a Steve Hogarth był wiecznie młody. Czy tak się czujesz?

SH: Mogę marzyć! (śmiech)

AR: No ale miałeś dużo pozytywnej energii.

SH: Tak, dużo pozytywnej energii zawiera w sobie nasz ostatni album. Kiedy przyszło nam grać go na żywo ta energia udzielała się widowni i wracała do nas na każdym koncercie. Coś naprawdę pięknego dzieje się z publicznością Marillion, dzisiaj już na całym świecie. To tak jakby wszystko się zmieniało i wszyscy stawali się jedną wielką rodziną.

AR: A teraz znów zagrasz dla polskiej publiczności… Ale H Natural jest całkiem inną stroną Steve’a Hogartha i kompletnie innym typem koncertu. Takie „one man show” jest dosyć nietypową i odważną rzeczą. Skąd pomysł na coś takiego?

SH: Szczerze mówiąc… Pomysł zrodził się z tego, że musiałem zapłacić rachunki kilka lat temu i nie miałem z czego. Jedyny sposób w jaki mogłem zarobić dużo i szybko było granie takich koncertów. Więc zacząłem ten projekt tak naprawdę tylko dla pieniędzy. Kiedy już zrozumiałem, że naprawdę będę musiał to zrobić i zacząłem nad tym poważnie myśleć, zrozumiałem, że mogę zrobić z tego coś nietypowego, kameralnego i osobistego. Na przykład czytać moje pamiętniki, rozmawiać z publicznością. Nie miało to być coś takiego jak „ja na scenie”. Raczej zebranie grupy ludzi razem i inni mieli być równie ważni jak ja. Przerobiłem wiele utworów, które były ważne przez całe moje życie. Wiesz, nie tylko moje, ale także takich wykonawców jak Leonard Cohen, The Beatles, Kate Bush, Elvis Presley. Rzeczy, które były ważne dla mnie kiedy dorastałem. I tym właśnie to show się stało. Czymś bez setlisty, scenariusza. Tak mi się to spodobało, że nawet jak już spłaciłem wszystko dalej kontynuowałem te występy, ponieważ przerodziły się w coś zupełnie kontrolowanego przez widzów. Prawie jak koncerty życzeń. Nie będę zatem zdziwiony jeśli przyjadę do Polski w czerwcu i widownia nie będzie odgrywała takiej roli. Wyjdę na scenę, usiądę za pianinem i zobaczymy jak to wszystko się potoczy. (śmiech)

AR: To musi być stresujące nie wiedzieć co się za chwilę stanie, co zaraz trzeba będzie zagrać… A może to Ciebie ekscytuje?

SH: (śmiech) To przerażające! Ale w pewnym sensie przywykłem do tego. Rzeczą zmniejszającą stres jest fakt, że ludzie, którzy przyjdą mnie zobaczyć będą już razem taką „rodziną”. Nie będą przychodzić i pytać: „Co to za koleś?” albo mówić „Chcę rozrywki!”. Po prostu przyjdą, usiądą i będą świętować fakt, że wszyscy będziemy razem. Więc w pewnym sensie nie mogę zawieść. Nie może mi nie wyjść… To znaczy może. Mogę pomylić się w graniu, pomylić słowa, ale to bez znaczenia. Więc w tym sensie to nie jest tak stresujące, jak pewnie myślisz. Chociaż oczywiście chcę żeby wszystkie utwory były poprawne, perfekcyjne jeśli jestem w stanie. To jest stresujące, bo jak ktoś poprosi mnie o utwór, którego nie znam, to będę go próbował rozgryźć na scenie. I jeśli się pomylę, to się pomylę. W pewnym sensie to bez znaczenia, jednak ciągle jest czymś stresującym.

AR: Ale też ciągle posiada jakąś magię.

SH: Magię i dobre napięcie. Później ulgę. No i spontaniczność. Na tym polega to show.

AR: Jak już mówiłeś grasz wiele coverów. Nie miałeś nigdy problemów z prawami autorskimi?

SH: Nie, to nie działa w ten sposób. Każdy ma wolność zagrania dowolnego utworu na koncercie. Wypełniasz później formularz i robisz listę utworów i zysków i pewna suma idzie do wykonawców. Nie musisz prosić o zgodę, musisz po prostu zapłacić. To nie jest wiele.

AR: Wróćmy do samych „przedstawień”. Nigdy nie byłem na H Natural, ale wydaje mi się, że musi być czymś trudnym komunikować się z publicznością, gdyż chyba każdy chciałby brać udział w koncercie, zrobi się hałas i całe show się rozsypie.

SH: To może być trochę chaotyczne. Wszyscy krzyczą jakieś utwory w tym samym czasie i muszę starać się zrozumieć o co proszą. Czasem muszę po prostu poczekać aż usłyszę jeden tytuł. Póki gram jest bardzo cicho, bo każdy słucha. Nigdy nie miałem problemów z ludźmi krzyczącymi podczas grania. Przez resztę czasu staram się wysłuchać i odpowiadać, nawiązać dialog z ludźmi. W przeszłości nie działo się to tak często, jak bym chciał. Zwykle mówiłem do publiczności „Co mam zagrać? Proście o cokolwiek!”. I wtedy robi się bardzo cicho (śmiech). Nikt nie może nic wymyśleć. (znowu śmiech) Dziś ogólnie głośno jest między utworami, ale podczas bardzo cicho.

AR: A czy jest duża różnica między graniem H Natural w Wielkiej Brytanii i w krajach nieanglojęzycznych?

SH: Tak, bo muszę sam oszacować jak dobrze publiczność mnie rozumie. W Anglii mogę czytać z pamiętnika i gadać o czymkolwiek. Mogę mówić o moim życiu, rodzicach, miejscach gdzie dorastałem, jak zostałem muzykiem… Wszystko! W Polsce będę pewnie musiał zapytać ile osób mnie rozumie. Muszę sprawdzić ile osób mówi po angielsku. Jeśli tylko kilka, to będę grał więcej muzyki i mniej mówił, albo po prostu wolniej. Chcę żeby każdy dobrze się bawił. Nie ma sensu, żeby ktoś siedział i zastanawiał się co mówię. Każdy powinien być zaangażowany.

AR: Nie będzie tak źle. Przejdźmy teraz do Twojej przeszłości. Przed Marillion grałeś w wielu zespołach, chociażby Europeans albo How We Live. Jak wspominasz tę część swojego życia?

SH: Tak naprawdę słabo ją pamiętam. To był niezły ubaw. Byłem około dwudziestki kiedy dołączyłem do Europeans. Nie mieliśmy na początku żadnej umowy z wytwórnią. Przed koncertami ustawialiśmy sami nasz sprzęt, wnosiliśmy na scenę. Pamiętam jak kiedyś w Londynie przed koncertem w jakimś pubie kiedy wnosiłem coś po schodach zaatakował mnie pies, chciał mnie ugryźć w nogę i inne historie. Może nie wydawały się wtedy śmieszne, ale robią się śmieszne kiedy się teraz do nich wraca. Graliśmy dużo w pubach, czasem dla piętnastu osób albo trzydziestu. Wiem jak to jest grać dla znudzonej publiczności lub niezbyt zainteresowanej, po prostu gadającej. Denerwowało mnie to nawet kiedy byłem młody. Zeskakiwałem ze sceny i starałem się nakłonić ich do słuchania. Byliśmy bardzo żarliwi, pewnie bardziej niż jestem obecnie. Wiesz byliśmy młodzi, myśleliśmy, że to co robimy jest bardzo ważne. Tak bardzo, że gdy ludzie nas nie słuchali to bym najchętniej rzucał w nich krzesłem (śmiech). To się zmienia też z wiekiem, ale nie mam też takich problemów, gdyż dzisiaj już każdy słucha.

AR: Widać nie ma powodów, żeby nie słuchać.

SH: (śmiech)

AR: Jakie zespoły wymieniłbyś jako te, które najbardziej wpłynęły na Twoją twórczość i życie?

SH: Myślę, że The Beatles byli odpowiedzialni za tak wiele zmian w muzyce. I w tak krótkim czasie. Byli tak zróżnicowani od popu po Sgt. Pepper’s… i Abbey Road. Dystans, który przebyli był odpowiedzialny za tak wiele muzyki, która pojawiła się później. Myślę więc, że to oni byli dla mnie najważniejszym zespołem. Może przez mój wiek. Kiedy miałem siedem lat słuchałem The Beatles. Wychowałem się na ich muzyce. Obecnie jestem wielkim fanem Radiohead, Jeffa Buckley, Elbow. Naprawdę robi się dzisiaj wiele świetnej muzyki. Myślę, że to dobry czas dla muzyki.

AR: A nie chciałbyś kiedyś reaktywować któregoś ze swoich starych projektów?

SH: Perkusista The Europeans, Geoff Dugmore, obecnie cieszący się wielkim powodzeniem perkusista sesyjny jest obecnie bardzo zajęty, ale od czas do czasu dzwoni do mnie i pyta czy nie zagralibyśmy razem koncertu. Ja tam nie mam nic przeciwko. Tylko zarezerwujmy lokal, zbierzmy ludzi i zróbmy to. Jednak nasz basista Ferg nie jest już tak entuzjastyczny.

AR: Przeczytałem dzisiaj na Wikipedii, że po rozstaniu się z How We Live chciałeś przez jakiś czas być mleczarzem. To prawda, czy kolejna wikipedyjna wpadka?

SH: To prawda. Nagrałem z How We Live jeden album dla CBS Record, które dzisiaj należy do Sony. To było dla nas trudne doświadczenie, gdyż byliśmy zmuszeni czuć się jak (dźwięku, który tutaj wydał Steve nie potrafię w żaden sposób nazwać:)). Przestaliśmy się czuć artystami. Wiesz siedzieli tam z założonymi rękami i tylko mówili: „Przynieście nam hit! Przynieście nam hit!”. I przynosiliśmy im utwory, oni przesłuchiwali i: „Nie, nie, nie! Przynieście nam coś innego!”. Nie jestem takim kompozytorem. Ciężko mi było się odnaleźć w takiej sytuacji, że byłem związany umową i miałem nagrywać przeboje, piosenki popowe. To nie ja, nie mogłem tego wykonać i oni o tym wiedzieli. Moja samoocena i pewność siebie przez 2 lata się wykruszyły. W końcu kiedy zostaliśmy porzuceni przez wytwórnie i rozpadliśmy się nie chciałem być już muzykiem. Więc rozglądałem się i szukałem na ulicy ludzi, którzy zdawali się być szczęśliwi. I wydawało mi się, że najszczęśliwszymi ludźmi są mleczarze, listonosze lub rzeźnicy. Chciałem być kimś takim, mleczarzem. Tak naprawdę jestem wykwalifikowanym inżynierem. Studiowałem inżynierię, zrobiłem dyplom. Nie chciałem jednak takiego ciśnienia. Byłem już tak tym zmęczony. Idea zwyczajnego dostarczania mleka była dla mnie bardzo kusząca. Już miałem wystawiony dom na sprzedaż i miałem się przenieść na północ Anglii i zostać mleczarzem. Ale potem zadzwonił telefon i Marillion chciał żebym był ich wokalistą. To był dziwny czas, kilka dziwnych tygodni kiedy musiałem zadecydować co zrobić z moim życiem.

AR: Miałeś również propozycję grania z Mattem Johnsonem. Musiałeś w pewnym momencie wybrać między byciem z Marillion, a graniem jako jego klawiszowiec. To była trudna decyzja?

SH: Była trudna. Matt Johnson był lidrem zespołu The The, który w latach 80 był na topie. Zbierał dobre opinie krytyki i był naprawdę świetny. Matt miał świetny zespół - Johnny’ego Marra z The Smiths na gitarze i innych bardzo respektowanych muzyków. I zadzwonił do mnie, zaraz po mojej decyzji o zostaniu mleczarzem i spytał czy nie chciałbym zagrać na klawiszach na trasie z nim. Było to dla mnie coś bardzo ekscytującego, coś czego potrzebowałem. Przypomnienia sobie czym jest radość z grania muzyki. Byłem właśnie po gównianym kontrakcie z CBS i już nie podobało mi się muzykowanie. Więc możliwość siedzenia z tyłu i nie bycia gwiazdą, ponieważ Matt nią był. Mogłem siedzieć i grać. To było dla mnie coś perfekcyjnego. To była trasa z lata roku 1989. Później znów zadzwonił telefon i był to Marillion. Po naszym pierwszym spotkaniu szybko stało się jasne, że jest między nami chemia i że będzie to udane. To była kwestia kilku godzin. Od razu chcieli mnie przyjąć do zespołu. Jednak ja im odpowiedziałem: „Nie wiem…”. (śmiech) Byłem oddany innym sprawom, miałem inne plany i już nie chciałem być wokalistą. Podjęcie decyzji zajęło mi kilka tygodni. Nie mówiłem tak. Zaproponowałem spotkanie się, wynajęcie studia, spróbowanie zrobienia muzyki razem, sprawdzenia gdzie to nas zabierze. Nie mówcie, że już jestem w zespole. Zróbmy eksperyment. Po tym usiądziemy, zbadamy i ocenimy czy to wypali. Dołączenie do zespołu to nie tylko kwestia muzycznej chemii, ale także osobowości. Nie ma sensu dołączać do zespołu, jeśli skończy się to tym, że ktoś będzie chciał ciebie zabić siekierą po dwóch miesiącach. Trzeba być ostrożnym zanim angażuje się w coś takiego jak dołączenie do zespołu. To coś jak małżeństwo. Nie można go zawierać zanim się nie wie, że to wypali i nie oszalejesz. Formowaliśmy nasze stosunki stopniowo i każdy z nas pięciu czekał na moment, kiedy wyjdzie jakiś problem. „ O.K. Może to będzie tydzień, kiedy pojawi się jakiś problem”. Ale żaden się nie pojawił. Nie mogliśmy go znaleźć. (śmiech) Nie chciałem presji, nie chciałem być tym gościem na froncie, w samym środku, na którego pada całe światło. Byłem gotowy na to, żeby siedzieć z tyłu. Nie miałem jednak okazji siedzieć i zostałem wypchnięty na przód. Teraz cieszę się z tego. Wtedy nie byłem pewien czy to jest dla mnie najlepsza rzecz.

AR: Nie było Ci ciężko zmierzyć się z krytyką po dołączeniu do Marillion?

SH: Myślę, że byłoby to trudne, gdybym musiał się z nią zmierzyć. Wcale nie musiałem tego robić. Nie czytam prasy. Nie byłem tak naprawdę świadomy tego. Kiedy rozmawiałem o tym z chłopakami z zespołu. Wiesz… „Co pomyślą o mnie fani?”. To była dla mnie ciężka sytuacja, ponieważ Fish był wielką postacią, kreatywną, charyzmatycznym frontmanem. Wielu fanów bardzo się z nim związało, a ja jestem całkiem inny. Chłopaki ciągle mówiły: „Och, nie przejmuj się nimi!”. (śmiech) Zrozumiałem, że nie powinienem się przejmować. Poza tym byłem ciągle otoczony resztą zespołu i nie było takich obaw o krytyczne podejście. Nie myślałem o tym. Kiedy wyruszyliśmy w trasę wszystko się potwierdziło. Wychodziliśmy na scenę i reakcje publiczności były niesamowite. Widziałem po twarzach, że przez pierwsze kilka utworów próbowali mnie oszacować. Odniosłem takie wrażenie, że wszyscy byli zadowoleni. Jeśli chodzi o media… Nie jestem tego świadom. I nie interesuje mnie to.

AR: O.K. Nie będę już Ciebie torturował tym, co jest za Tobą.

SH: (śmiech) Miałem gorsze problemy w przeszłości. (śmiech)

AR: Zatem powiedz mi coś o swoich najlepszych momentach w karierze.

SH: Najlepsze momenty w mojej karierze… To naprawdę wspaniałe, że mogę to teraz powiedzieć. Mam takie 3 momenty. W kolejności od najważniejszego… Trzecia noc „Weekendu Marillion” w Holandii kiedy wyszliśmy na pierwszy bis żeby zagrać „Neverland”. To był chyba najcudowniejszy moment w mojej karierze. Tłum po prostu oszalał. Hałas był niewyobrażalny i każdy płakał. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Śpiewałem „Neverland”, patrzyłem na widownię i każdy, kogo widziałem w pierwszych rzędach, tak jak się widzi ze sceny, był we łzach. To było coś niesamowitego. Kilka tygodni temu zrobiliśmy to show również w Montrealu i trzeciej nocy zagraliśmy „This Strange Engine” i wyszło nie tak. Zapomniałem jednego wersu, co jest nietypowe dla mnie. Postanowiłem po tym jednak położyć się na tłum podczas solówki Steve’a. Wcześniej zrobiłem to tylko 2 razy. To było niesamowitego. Trzeci moment to rok 1990 i Rio De Janeiro kiedy graliśmy na Carnival Stadium dla 80000 osób. To był największa widownia, dla jakiej graliśmy.

AR: Mówiłeś wcześniej, że jest to obecnie dobry czas dla muzyki. Dla wielu zespołów Internet jest największym wrogiem. Jednak Ty uczyniłeś z Internetu swojego sprzymierzeńca. Nowy album Marillion był tylko dostępny w mp3, piszesz wiele na swojej stronie. Czy możliwie jest dzisiaj istnienie dla muzyka bez Internetu?

SH: Myślę, że jest. Dla pewnego rodzaju artystów jest pewnie łatwiej niż było kiedyś dawniej, kiedy trzeba było zawierać umowy. Nie było łatwo zawrzeć umowę z wydawcą. Szanse zawarcia takowej były pewnie jak 100000:1. Więc kiedy patrzysz wstecz na to, jak było kiedyś to nie było tak, że było łatwo i każdy był milionerem. Niektórzy byli, ale nie tak wiele. Wielu nie miało praktycznie nic. Nigdy nie było rzeczą łatwą być muzykiem. Jeśli możesz z tego wyżyć, to masz szczęście. Ja mogę i jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu. Internet oferuje dużej ilości muzyków szansę bycia dostrzeżonym, przekazania muzyki. Często nie dostajesz za muzykę żadnych pieniędzy, ale ciągle może ją przekazywać. Jeśli muzyka, którą robisz jest dobra i porusza ludzi, to może to być szybko przekazane dalej. Mamy e-maile, youtube, itd. Jeśli coś ci się podoba możesz to natychmiast przesłać do znajomego w Japonii, Australii, gdziekolwiek. To coś niesamowitego. Myślę, że dobre słowo może szybko się rozchodzić przez Internet. Nie masz z tego pieniędzy, ale przecież tu nie chodzi tylko o pieniądze. To także przekazywanie sztuki, tworzenie czegoś, co jest ważne, formy ekspresji. Jeśli wiadomość dotrze do dużej ilości osób – wspiorą cię, znajdą na to sposób, pomogą ci się utrzymać. To właśnie dzieje się z Marillion. Nasi fani, którzy kupują nasze płyty… Wcale nie muszą tego robić. Mogą je ukraść, ściągnąć z Internetu. Pewnie wielu z nich tak robi, ale później przychodzi na nasze koncerty, kupuje bilet, angażuje się. Internet może stworzyć globalną rodzinę, która będzie się o ciebie troszczyć. To moja opinia.

AR: Mam jeszcze pytanie od przyjaciela. Jak natrafiłeś na tak wspaniałego pisarza jak John Helmer?

SH: Zespół odnalazł go przez EMI jeszcze zanim do nich dołączyłem. Był w takim zespole… Już nie pamiętam nazwy. W każdym razie figurował w EMI jako tekściarz. John już nie pisze dla nas tekstów, ale bardzo lubiłem z nim współpracować. Jest bardzo błyskotliwy i inteligentny.

AR: Teraz miałem zapytać czy napisał coś na „Happiness is The Road” i przejść znowu do tego albumu. No ale już mam odpowiedź…

SH: Chyba ostatnim albumem, nad który jeszcze pracował było „This Strange Engine”.

AR: Przechodząc już do „HITR”. Polubiłem ten album przede wszystkim przez jego prostotę i optymizm. Czy podchodzisz do życia tak optymistycznie?

SH: Każdy album, który wydaliśmy jest moją duszą w pewnym momencie życia. Pisałem „Happiness Is The Road” w czasie czytania pewnych książek, poznawania wspaniałych ludzi, którzy skłonili mnie do postrzegania życia w inny sposób, celebrowania życia, zrozumienia czym ono naprawdę jest. Poznałem wspaniałą kobietę z Danii, z którą żyję teraz w Anglii. Doczekaliśmy się dziecka w czerwcu ubiegłego roku. Moje życie zostało naprawdę zmienione przez ostatnie kilka lat. Przedtem były w moim życiu trochę mroczniejsze czasy. Ten mrok udzielił się pewnie we wcześniejszym albumie „Somewhere Else”. Ale przetrwałem to i jestem teraz bardziej oświeconą osobą, niż byłem wcześniej. Myślę, że „HITR” to odzwierciedla.

AR: Dobrze słyszeć, że wszystko układa się już dobrze. Mam dwa pytania od Piotra Głogowskiego – największego fana z Wrocławia. Był na Najmniejszym koncercie na świecie w Warszawie. Być może go pamiętasz…

SH: Pamiętam.

AR: Pierwsze pytanie. Na płycie „Holidays in Eden” znajduje się jeden utwór - „Dry land” z repertuaru How we live, dlaczego zdecydowaliście się na skoverowanie własnie tego utworu, skoro na płycie How we live jest taka piękna kompozycja „Working Girl”?

SH: (śmiech) To nie była moja decyzja, tylko producenta albumu „Holidays In Eden”, Chrisa. Po prostu zakochał się w „Dry Land” i zaproponował scoverowanie tego utworu. Udało mu się przekonać Marillion by to zrobić. Była chyba też propozycja żeby nagrać „Working Girl”.

AR: Drugie pytanie Piotra. Czy zdajesz sobie sprawę, jak duży wpływ ma twoja twórczość na życie wielu osób na świecie?

SH: Nie myślę, że ma tak wielki. Dostaję wiele maili od ludzi, na których moja muzyka wywarła wielki wpływ i chcą mi o tym opowiedzieć. Więc w pewnym sensie jestem tego świadom, ale z drugiej strony nie jestem. Nie budzę się rano i nie myślę o tym. Jeśli moja muzyka dotyka wielu ludzi na świecie, to jestem bardzo za to wdzięczny.

AR: Czas na moje ostatnie pytanie – jakie są Twoje plany na przyszłość?

SH: Spróbuję napisać album z Richardem Barbieri w okolicach maja. Od dawna szukamy na to czasu. W czerwcu, jak wiesz, przyjeżdżam do Polski, ale również planujemy z Marillion wejść do studia i nagrać akustyczną płytę. Przearanżujemy wiele utworów. Jesienią zaczniemy akustyczną trasę koncertową. Po trasie, na początku przyszłego roku, pewnie znowu wejdziemy do studia i rozpoczniemy pracę nad kolejnym albumem. Chyba naszym trzynastym, licząc akustyczny.

[rozmawiał Roman Walczak]

Wielkie podziękowania za pomoc w przygotowaniu wywiadu dla Piotra Głogowskiego, Naczelnego i Loraka!