Oto spisane na gorąco wrażenia z tego wspaniałego koncertu: list Piotra Tworowskiego (na biało), uzupełniony przeze mnie (na żółto). Myślę, że w takiej formie najlepiej wyrazimy, co działo się podczas tego pamiętnego wieczoru. Każda recenzja pisana "na spokojnie" byłaby gorsza... Zdjęcia wyszły słabo, ale kilka najlepszych nadaje się do publikacji. Niestety, tekst będzie bez ogonków.
Polshack
Czy ktokolwiek z Was mial okazje uslyszec w
CALOSCI jedna ze swych ukochanych plyt grana NA ZYWO i to w momencie gdy zespol jest u szczytu swych mozliwosci ?
.... i to w dodatku stojac 3 metry od sceny ?
Ja! Ja!! :-))
To tak jakby sluchac calego Baranka w 74, Flojdow w Pompejach
grajacych Echa i Atom Heart Mother.
Bo Scenes From A Memory JEST dla mnie az tak wazna plyta,
juz teraz moge to na 100% stwierdzic. W swoim prywatnym
rankingu stawiam ja obok najwiekszych osiagniec rocka
progresywnego lat 70.
No dobra, pojdzmy jeszcze dalej: nikt nigdy tak jeszcze nie gral, nie gra i nie juz bedzie gral!!!!! Koncert Dream Theater to przezycie calkowicie ekstremalne, przekraczajace wszelkie granice ludzkich mozliwosci. Kto nie jest na to przygotowany, moze wymieknac i sie porzygac, ale dla fanow jest to ekstaza, nirvana i co tam jeszcze chcecie.
Uwielbiam Dream Theater , to najwspanialszy zespol jaki obecnie gra ! To jest moje zdanie i nie bede z nikim na ten temat dyskutowal :)))), a juz na pewno z osoba ktora ich nie widziala na zywo. To tyle tytulem wstepu.
Do Berlina jechalo sie dosc latwo i przyjemnie. Schody sie zaczely,
kiedy okazalo sie, ze kierowalismy sie na lotnisko Schoenefeld zamiast
na Tempelhof :)) Komu przyszlo do glowy, ze w Berlinie sa 2 lotniska :)).
Na szczescie dzieki zimnej krwi Damiana i Szymona (pilota) udalo nam sie
w koncu trafic.
Hala dosyc fajna, moze byc, scena wysoko, wiec ladnie widac,
duza plyta, miejsca siedzace po bokach... i ledwo zalatwilismy potrzeby
fizjologiczne i poogladalismy sobie plyty , koszulki , czapeczki etc.
sprzedawane przy wejsciu, zaczeli grac Spock's Beard. Na biletach bylo
napisane 21 Uhr a zaczelo sie o 20:15 !!! Niemcy to dziwny kraj :).
Spock's Beard znam slabo wiec wiele tu nie napisze. Cale wypracowanko
w tym miejscu pewnie napisze Damian. Ja nawet nie znam tytulow
utworow ktore grali, na pewno bylo The Light. Taki dosyc dlugi i bardzo
dobry zreszta utwor.
Pewnie, ze bardzo dobry :) Poza tym staly set, ktory juz znalem z wczesniejszych relacji roznych dziwnych Szwedow ;) : Day For Night / Gibberish / The Doorway / June / The Light. Poczatkowe wrazenia mialem takie, ze... chyba przesadzili ze scenowymi wyglupami typu miny, handclapping itd... ale to tylko przez 2 pierwsze kawalki. Trzeba sie dac porwac muzyce i The Doorway to dla mnie uczynila... Wciaz jednak uwazam, ze Brodacze coraz mniej uwagi przywiazuja do perfekcyjnego wykonania, a wiecej do robienia sobie jaj i dobrej zabawy. No coz, jesli sie gra jako support, to wymienione zjawiska sa jak najbardziej pozadane. Zreszta moze marudze, bo po tym, co pokazal Dream Theater... to 99,9% gitarzystow, basistow, klawiszowcow, perkusistow i wokalistow moze dla mnie zdac sprzet i zaczac hodowac pieczarki.
Stalismy z lewej strony , w sumie niedaleko sceny. Wszystko bylo idealnie
widac jak na talerzu. A zwlaszcza klawisze, gdyz wlasnie z lewej strony
bokiem do publicznosci stal klawiszowiec Spock's Beard. Ladnie wymiatal,
ale tez byly momenty ze partie klawiszowe gral Neal Morse (wokalista)
a skosnooki pan, ktorego nazwiska nie pamietam, ladnie sie tylko usmiechal
i zachecal publicznosc do klaskania. W ogole widac bylo, ze granie im
sprawia wielka frajde. Mieszali bez przerwy, to chyba zdaje sie glowny
atrybut muzyki Spock's Beard - zmiany rytmu i tematow co pol minuty :))).
Ale nie powiem, mile, bardzo mile. Zwlaszcza, ze jak juz pisalem brzmialo
to znacznie lepiej niz w aucie. Tu pieknie bylo slychac kazdy instrument,
akustyka w ColumbiaHalle byla bardzo dobra !
Smiac mi sie troche chcialo z gitarzysty Spock's , bo kazdy utwor konczyl
on zakladajac gitare za glowe, i grajac tam jakis motyw. Popisywal sie ;-P
Ale fajne to bylo, zadna tam poza, istne jaja, zabawa !!!
A po calym koncercie, gdy spotkalismy go w hallu, byl juz zdrowo nacpany :)
A jeszcze wieksze jaja byly , gdy w jednym z utworow pojawil sie na scenie
wokalista Dream Theater - Kevin James LaBrie ubrany w czerwony
sweter niczym hokeista i zaspiewal goscinnie. Czysto !!! I wyciagal. W tym
momencie obawy, ze koncert DT bedzie do d** prysly, bo jesli ktos
moze skopac koncert DT to tylko James (np. polowa Once In A Livetime),
na szczescie akurat wczoraj byl w swietnej formie !!! :))))) I juz spiewajac
przez chwile u Spocksow to potwierdzil. Wokalnie w tym utworze udzielal
sie Nick D'Virgillio - perkusista, a ze byl to taki kawalek w ktorym bebnic
nie trzeba to wstal i zostawil perkusje.......... a tu nagle nie wiadomo
skad zjawil sie Mike Portnoy i zaczal stukac w talerze :))).
Zabawa na calego ! Pozniej po koncercie dowiedzielismy sie , ze taki
numer muzycy DT zrobili 1 raz. Moze oni wiedza co to 1 kwietnia ? :-)))
Spock's Beard zostali przyjeci cieplo. Bardzo cieplo , ale bisow nie zagrali
...... i imho dobrze, no bo i tak juz nie moglem bylo doczekac
najwazniejszego wystepu tego .... wieczoru (miesiaca ? roku ? na pewno,
a moze i zycia ?)
Stopniowo przebijalismy sie do przodu i udalo sie nam zajac strategiczne
miejsca praktycznie na wprost stanowiska pracy Jordana Rudessa,
majac tez prawie przed nosem telebim, na ktorym potem wyswietlano
rozne fajne rzeczy :). Z glosnikow dobiegaly dzwieki z plyt Rush, Flower
Kings , na scenie techniczni dokonywali ostatnich testow czy wszystko jest
ok. Slychac nawet bylo jak z zaslonietego plachta poteznych rozmiarow
zestawu perkusyjnego dobiegaja rozne pukniecia. W koncu po kilkunastu
minutach takiego oczekiwania w koncu zaczalo gasnac swiatlo i rozlegl
sie glowny motyw................ z Miasteczka Twin Peaks !!!!
Pierwsze skojarzenie Victoria - Laura Palmer - "young girl killed". Czy
oni inspirowali sie Twin Peaks piszac "Scenes......" ?
Znany motyw wyciszyl sie, zapanowala juz calkowita ciemnosc,
na telebimach pojawilo sie zegarowe wahadlo i uslyszelismy tykanie,
jak na poczatku plyty. Glos mowiacy "close your eyes and begin to relax.."
oznajmil, ze TA chwila juz nadeszla. Na scenie pojawil sie cien
dlugowlosego, chudego mezczyzny z gitara, podszedl usiadl na stolku i
zaczal grac pierwsze frazy "Regression" , John Petrucci.
Przez ten pierwszy, krotki utwor tylko on byl na scenie, gdyz wokal
poszedl z tasmy - na ekranach widzielismy jak Nicholas siedzi u
psychoterapeuty i tam sobie podspiewuje. Po "Hello Victoria, so glad to
see you my friend" nastapil przeskok do przeszlosci, uslyszelismy
fragmencik Metropolis pt1 wpleciony zreszta tez w "Scenes..." i po
chwili zaczelo sie na dobre ! Overture 1928. Oparte na typowo
petrucciowym :)) riffie i ..... podrecznikowym dreamthetrowatym :)
kombinowaniu, swietny kawalek na poczatek plyty, czy tez na
rozpoczecie koncertu. Alez to byl szok zobaczyc, przekonac sie
na wlasne oczy, ze mozna tak grac. Gdy rozblyslo swiatlo wraz
z pierwszym mocniejszym wejsciem gitary, mozna bylo wreszcie
popodziwiac w pelnej krasie kunszt muzykow Dream Theater.
John Myung na 6 strunowym basie wyprawiajacy takie cuda, ze
echhhh co tu pisac, to trzeba zobaczyc. Rudess grajacy jedna reka
partie klawiszy do ktorych normalnemu smiertelnikowi i 3 by nie
starczylo. Portnoy tez jakby mial za duzo rak .... i nog. Czesto
gdy nie mial co robic z jedna paleczka to krecil ja sobie na palcu
i podrzucal, moze to klucz do tego zeby nie wypasc z rytmu ?
Walnij w talerz jak paleczka spadnie :))).
O tym co Petrucci wyczynial z gitara to mozna by pisac i pisac
a i tak nie odda to niczego.
Moze napisze tylko to co moim zdaniem najwazniejsze,
ze jak widzi sie jak on gra to wydaje sie, ze nie sprawia mu to
zadnej trudnosci. Te wszystkie szalencze nap***lania na 32-kach [to określenie naszego kolegi Genmara] wykonuje stojac sobie spokojnie przebierajac jedynie paluszkami po gryfie, zadnego machania gitara, czasem jakas mina usmiech do publiki, czy do kumpla z zespolu,
widac ze mimo tego calego "wariactwa" gra bardzo skupiony i WIE
co gra. Widac tez, ze wklada w to duzo serca, jak wszyscy zreszta.
Scenes From A Memory to bardzo uduchowiona plyta. Pomimo
tej calej "miazgi". Arcymistrzostwkie wyszkolenie techniczne
poszczegolnych muzykow jest tu jedynie narzedziem, dopiero to
wszystko zebrane razem w jedna calosc daje okreslony cel.
I na koncercie pieknie to widac. Jak oni mimo to, ze sa wybitnymi
jednostkami, indywidualnosciami potrafia grac zespolowo.
I na szczescie "ten piaty" , tez arcymistrz (tyle , ze tylko studyjny)
akurat wczoraj sie dostosowal do poziomu. Strange Deja Vu
zagrali ostro , az drzazgi lecialy, La Brie spiewal bardzo dobrze.
Tak! To bylo wielkie zdziwienie, bo co nie przeczytalem relacji z wczesniejszych koncertow, to wszyscy na LaBrie psioczyli. A tym razem... byl rewelacyjny. Wszystko wyciagal! No, przynajmniej w pierwsej czesci koncertu. Objawy zmeczenia zauwazylem u niego podczas "Finally Free" i tutaj kilka wysokich nutek juz sobie podarowal :) Za to inny motyw w "One Last Time", ktorego, sluchajac go na imprezie u Tworka, by.ismy pewni, ze nie da rady, wykonal perfekcyjnie.
Momentami robila sie taka sciana dzwieku , ze troche sie wszystko zlewalo, na szczescie bylo to tylko ten jeden jedyny raz podczas tego koncertu. Potem piekne "Through My Words" przechodzace w jeden z moich naj-naj na tej plycie: "This Fatal Tragedy". Alez ciary przy "Victoria's gone forever only memories remain, she passed away she was so young". W ogole to gardlo sobie wczoraj calkiem zdarlem bo spiewalem wszystko razem z Jamesem. Solowki i lamance w "Fatal" zagrane genialnie. Widac, ze juz sie dobrze rozgrzali i sa na luzie. Petrucci lazacy po scenie z gitara nieustanie przebierajac palcami po gryfie, LaBrie machajacy stojakiem od mikofonu i Myung robiacy te czary ze swoim basem. Potem "Beyond This Life" i choralnie spiewane "Our deeds have travelled far".
Kluczowe partie tekstu pokazywaly sie na ekranach, mozna bylo spoko spiewac. Ja tez prawie zdarlem sobie gardlo :)
"Through Her Eyes" rozpoczelo "5 minut Petrucciego" czyli pelna prezentacja jego klasy. Gral ten utwor sam, poczatkowo spokojnie, niemal melancholijnie, z czasem robiac jednak istna galopade. I dowod, ze nawet balladke mozna zagrac na 32-kach a mimo to wciaz bedzie to ballada :))).
W trakcie swego popisu uzywal duzo ciekawych efektow - zapetlanie dzwiekow, a nawet granie solowek na tych petlach... rewelacja.
W koncu wrocil zespol i zagrali to w wersji standardowej.
Pieknie zagrali, zrobilo sie nastrojowo.
Ale juz wkrotce pozniej zabrzmial "Home". I coz tu mozna
napisac ? Znacie "Home" ? Lubicie ? Sluchaliscie tego
na sluchawkach po ciemku ? To to wrazenie przemnozyc
przez 100000 i bedzie obraz tego jak to zabrzmialo na koncercie.
Czad absolutny. Po raz kolejny tego wieczora szczena mi
opadla patrzac na to co Jordan Rudess robi z klawiszami.
Chociaz to i tak jest male piwo jesli przyrownac to do tego
ze oni grali solowke we 3 !!!! Bas, gitara i klawisz kazdy
odjezdzal w swoja strona. Cholera, skad oni wiedzieli
kiedy wrocic ?
Oj tak, po prostu nie chcialo sie wierzyc, jak gitarzysta i klawiszowiec moze zagrac superhiperextraszybka solowke idealnie rowno i potych samych nutach... W ogole to dochodze do wniosku, ze to nie mogly byc 32-ki, tylko 64-ki, albo i 128-mki :)))
To byl zorganizowany chaos ! Takiego chaosu to by sie Fripp na pewno nie powstydzil. I to wszystko ma sie rozumiec na lamanych rytmach. Zreszta to nie jest najwazniejsze, ze to diabelnie trudne technicznie , tylko jak sie tego SLUCHA !!!!
No wlasnie, popisy popisami, ale wszystko to caly czas mialo 100% sens muzyczny.
A pozniej Dance Of Eternity, dla mnie najgenialniejszy
moment wieczoru. Rag-time'owe wejscie pianina z
metalowym podkladem to je to ! :))
A potem "5 minut Rudessa" i moja decyzja, ze wywalam
swoje klawisze na smietnik. Ten fecet jest chory !
To robot ! Tak q*** nie mozna grac. Na wieczorach
lisztowskich w brzeskim zamku bylem nie raz,
szopenowskie koncerty tez ogladalem, Emersona tez
przeciez z bliska widzialem, wiec cholera chyba
wielu wirtuozow pianina widzialem.
Ale to co wczoraj zobaczylem na zblizeniu na telebimia jak
Rudess biega po "czarno bialych przyciskach" przebilo
wszystko. A potem napis "Jordan is also available
for parties and weddings" :))))).
I chlopaki wracaja, i swoja najlepsza partie tego wieczora
gra rowniez Myung. Znow szczena na ziemi.
I kombinowanie, i znow zmiany rytmu i znow sola.
To trzeba czuc, po prostu tyle.......
"One Last Time". LaBrie sie chyba zagapil bo wszedl
na scene, dopiero jak zagrali juz chyba 2 raz podklad
pod ktory juz powinien byc wokal, nawet czesc ludzi
(ja tez) wtedy spiewala.
Nie nie nie, czys ty zglupial? ZAGAPIL SIE? Petrucci na 100000000 dzwiekow, ktore zagral na koncercie, nie zrobil ani jednej skuchy i ani razu sie nie zagapil, w tak perfekcyjnym zespole to bylo niemozliwe. Mysle, ze to taka reminiscencja z pewnego przerwanego koncertu w Stanach, kiedy to dyzurni strazacy przytrzymali Jamesa za kulisami, a potem odwolali koncert z powodu nadmiernej ilosci ludzi i przekroczenia norm p-poz. Opowiadalem o tym w samochodzie :)))
"One last time we'll lay down today one last time until we fade away". Kolejny piekny nastrojowy utwor po wczesniejszej dawce miazgi. I "The Spirit Carries On", watersowsko-flojdowady kawalek ktorego Polszak nie lubi ;)
Co? Ja nie lubie? Na koncercie zabrzmial on fantastycznie :)
Zapalniczki poszly w ruch. Czasami zaluje, ze nie pale, najczesciej wlasnie
w takich chwilach ( big ":))))" ).
I na koniec Finally Free. Chyba obok Home moj
najukochanszy kawalek plyty. Na ekranie rozgrywa
sie tragedia Vicorii i Juliana, a LaBrie naprawde pieknie
i CZYSTO o tym spiewa. Potem, jak na plycie zreszta
popis Portnoya.
Utwor sie konczy, plyta kreci sie wciaz w kolko mimo, ze
igla juz na tekturce......
Owacja ! Od poczatku minelo 90 minut a wydaje sie
ze to chwila... Tej plyty trzeba sluchac tchem.
To naprawde cud, ze zdecydowali sie grac ja w calosci
bez przerw. Przez te 90 minut bylem jednym ze
szczesliwszych ludzi pod sloncem :).
Brawa nie milkna, koncert na pewno na tym sie nie skonczy,
ale co mozna jeszcze zagrac po Scenes ?????
Chyba tylko cale "A Change Of Seasons" wytrzymaloby
konkurencje.
I tu mnie zespol zaskoczyl, mysle ze wielu na sali tez.....
zagral niemal GODZINNY medley. Wiazanke swoich
utworow z wczesniejszych plyt. To juz
naprawde trzeba byc psycholem :)) , zeby najpierw
grac ciurkiem 90 minut a potem jeszcze 60, i co ciekawsze
utwory byly ze soba powiazane. Ja bym chyba mial
klopot zeby spamietac co po czym o oni sobie spokojnie
bez zadnych klopotow przechodzili od tematu do tematu.
Tak, to byl wielki szok, juz kilka razy myslalem, ze beda konczyc, a oni dalej nastepny kawalek. Po prostu ekstremum. Zeby chodzic na koncerty Dream Theater trzeba byc urodzonym kosmonauta, to nie zabawa dla lalusiow sluchajacych Kropek ;)))) Pod koniec czulem sie naprawde mocno wymeczony, ale bylo to zmeczenie ekstatyczne.
Zaczeli od wstepu to The Mirror z Awake, ktore sie przerodzilo
w The Crimson Sunrise (wow ! czyli Ch.O.S. bylo ! :)))) )
potem skok na Falling Into Infinity , konkretnie na Just
Let Me Breathe, potem Voices poprzeplatane maksymalnie
z Caught In A Web, chyba troche z Erotomanii, sam juz
nie wiem. Bo taka MIAZGE grali , ze sie mozna bylo
pogubic. Na pewno bylo Under A Glass Moon i Pull
Me Under oraz Fortune In Lies. Wystep zakonczyl
choralnie spiewany Take The Time.
Czy moglo byc lepiej ? Nie moglo !!!!
I nie bedzie ! Lepszego koncertu nie moglem sobie wymarzyc.
Oczywiscie chcialbym jeszcze uslyszec 1 czesc Metropolis,
cale Change, Learning To Live czy Peruvian Skies albo
jakies fragmenty z LTE .......no ale przeciez cos MUSI
zostac na nastepny raz.
Widocznie jak grali Acid Rain z LTE2 to musiales przysnac! Jeden z najbardziej wymiatackich kawalkow z ogolnie wymiatackiego LTE. Nie musze dodawac, ze zagrany perfekcyjnie.
Moze i do nas kiedys przyjada ? Musza, bo zobaczyli by w koncu porzadna publicznosc. Niemcy to sztywniacy straszni.
Oj nie az tacy... w trakcie koncertu zabawa byla bez zarzutu.
Fakt, klaskali, troche spiewali i w czasie koncertu generalnie oprocz tego, ze smrodzili strasznie papierosami byli bez zarzutu. Ale to co zrobili na sam koniec wola o pomste do nieba. Gdy zespol sie pozegnal "na dobre", ledwo zszedl ze sceny przy zapalanym juz glownym oswietleniu, oni po prostu tez sobie poszli.
Zmachani byli :) Szczerze mowiac ja tez nie czulem sie na silach wiwatowac przez dluzszy czas.
Jak sobie przypomne pazdziernik '
zeszlego roku , kiedy w Poznaniu przez 10 minut
przy zapalonym swietle skandowano "Fish, Fish"
to mi sie milo robi :)).
Spotkalismy Piotra Kosinskiego, pytalismy sie "to co
jutro tylko DT ? :))", ale mowil, ze bedzie malo
o DT bo jest 1 kwietnia i bedzie jakies niespodzianki
mial. W kazdym razie dowiedzielismy sie, ze moze
w tym roku jeszcze Dream Theater do Polski przyjedzie.
Fajnie by bylo !
Autografow nie dostalismy bo i nie czekalismy za dlugo,
(godzine ? :))) ) a i trzeba zespolowi wybaczyc, ze po
takim wystepie musi troche odpoczac. Kiedys sie ich
zlapie :).
Ale byli panowie z SB (ojej jak to brzmi :))) - Nick, Al i Ryo. Rycho zaliczyl autograf, ja szukalem Neala, ale zwinal sie szybko z rodzina.
A tera mala prowokacyja :)
obawiam sie ze bez pomocy Levina i Bruforda
King Crimson wczorajszego koncertu moze nie przebic.
Jeszcze raz dzieki dla Aski, Damiana, Rycha, Szymona
i Zuzanki tez za wspaniale towarzystwo w tym wyjatkowym
dniu.
Nawzajem, dzieki wielkie za wielkie przezycia.
Tworek & Polshack