Po roku przerwy ponownie nasz kraj odwiedziły Legendarne Różowe Kropki. Zespół w składzie: Edward Ka-Spel - instrumenty klawiszowe, śpiew; Phil Knight (The Silverman) - instrumenty klawiszowe; Niels van Hoorn - saksofon, klarnet, flet; Martijn de Kleer - gitara elektryczna, gitara akustyczna, perkusja; Raymond Steeg - efekty dźwiękowe. Koncert we Wrocławiu, był ich piąta wizytą w tym pięknym mieście, choć przy okazji pojawili się w innych, w których też często grywają (Poznań, Łódź, Warszawa, Bydgoszcz). Tym razem wystąpili na deskach Ośrodka Działań Artystycznych FIRLEJ, który zyskuje coraz lepszą opinię w muzycznym, międzynarodowym świecie.
Zaczęli krótko po dwudziestej, skończyli dwa kwadranse przed jedenastą. Czyli koncert nie najdłuższy, ale jakże bogaty w treści. Zapytacie zapewne co zagrali. No cóż nie było Belladony, ale za to pojawiło się kilka innych fenomenalnych kompozycji. Zresztą w przypadku zespołu, który w ciągu dwudziestu siedmiu lat tylko pod własnym szyldem wydał ponad czterdzieści albumów (nie wspominając o projektach pobocznych i solowych) wybranie idealnej listy byłoby bardzo trudne. Niemniej jednak pełny klub fanów w rozmaitym przedziale wiekowym (od malucha w wieku około pięciu lat do nobliwego pana, który prawdopodobnie mógłby być ojcem Martijna) udowadnia, że muzyka w dalszym ciągu jest fascynująca, oczekiwana i uwielbiana. Opowieści prezentowane przez Edwarda, już dawno przestały być li-tylko piosenkami. Każdy z nas czekających na koncert chłonie te prawdziwie teatralne historie, opowiadane głosem obłąkanego poety. Jest to tak cudownie psychodeliczne i piękne, że fani zachowują pełną ciszę, chłonąc całym ciałem te historie. Phil opanował swoją elektrownię do perfekcji serwując nam dźwięki nie z tego świata, grając powietrzem i wyciągając muzykę z innego wymiaru. Niels jak zawsze radosny i przyjazny doskonale wprowadzał nas w stan psychodelicznej ekstazy dmuchając nie tylko w saksofony, ale oczywiście również w swoje własne przedziwne instrumenty. Martijn tym razem dość blisko sceny (w Poznaniu w zeszłym roku był bardziej schowany) używał kilku gitar, do różnych utworów zmieniając aranżację i stylistykę swoje gry zgodnie z postępującym scenariuszem. Oczywiście nie można zapomnieć o siedzącym zupełnie z tyłu i zupełnie niewidocznym Raymondzie, który jak zawiadowca kierował całą orkiestrą – zwłaszcza gdy po koncercie trzeba było się spakować i jechać dalej.
Oczywiście w pewnym momencie światła w tym ciemnym klubie przygasły jeszcze bardziej i Niels wyruszył w podróż przez ludzkie morze, budząc dźwiękami i latarką świecącą przeraźliwie jasno co poniektórych słuchaczy, którym zdarzyło się odpłynąć w muzycznym transie. Gdy powrócił na scenę doszło do prawdziwej wojny między Nielsem a Edwardem, jeden atakował drugiego, drugi mu oddawał, klawisze kontra saksofon, śpiew i krzyk kontra światło, wielki opętany wokalista kontra mały klęczący saksofonista. Fenomenalna bitwa, którą wygrał… The Silverman, ze znanym sobie spokojem zagłuszając obu furiatów.
Po koncercie fani mogli spokojnie porozmawiać właściwie z każdym muzykiem, nie brakowało autografów ani sesji zdjęciowych. Niels opowiadał o jazzie i samochodach, wakacjach i muzeum w którym jak się okazało był również nasz kolega redakcyjny Mieszko (jakiż ten świat malutki). Edward trochę jakby zmęczony uśmiechał się i miło odpowiadał, snując monologi. Kto zaopatrzył się w gotówkę mógł ją wydać w sklepiku, gdzie oprócz około pięćdziesięciu tytułów na CD, znalazło się trochę wydawnictw DVD i przede wszystkim audiofilskich wydań winylowych.
Więcej zdjęć na LPD SET